Jak posłowie żerują na obywatelach?

2009-05-11 16:31

W tym tygodniu najmodniejszym określeniem na Wyspach Brytyjskich będzie "księgowość kreatywna". Takimi właśnie umiejętnościami popisali się posłowie i posłanki, którzy bezczelnie żyją na koszt obywateli. Z portfeli podatników potrafią finansować nawet... cytrynę - za 23 pensy!

Cała afera zaczęła się od kontrowersyjnego prawa, zgodnie z którym wszyscy posłowie spoza Londynu mogą ubiegać się o zwrot kosztów na utrzymanie drugiego domu. Warunki otrzymania pieniędzy są tylko dwa: refundacja nie może przekroczyć 24 222 funtów rocznie, a wszystkie zakupy powyżej 25 funtów muszą być udokumentowane rachunkami.

Tak nieprecyzyjnie sformułowane prawo od razu stało się doskonałym sposobem, żeby przerzucić wszystkie wydatki na podatników. I tak zgodnie z powiedzeniem, że ryba psuje się od głowy, z bubla prawnego skorzystał nawet sam premier. Chce on zwrotu pieniędzy za wynajęcie sprzątaczki, która pracowała... u jego brata. Ponieważ zatrudnił ją sam Gordon Brown, więc rachunki trafiły do parlamentu - w sumie ponad 6,5 tysiąca funtów za 26 miesięcy sprzątania.

Refundowane wydatki premiera to jednak tylko czubek całej piramidy. "Kreatywną księgowością" popisało się kilku ministrów i kilkudziesięciu posłów zarówno z ekipy rządzącej, jak i z opozycji.

Hazel Blears, minister ds. społeczności i samorządów lokalnych, w ciągu jednego roku trzy razy zmieniała służbowy dom. Za każdym razem przeprowadzała kapitalny remont - oczywiście wszystkie rachunki przedstawiła w parlamencie prosząc o zwrot kosztów.

Z portfeli Brytyjczyków utrzymywany jest również letni "służbowy" dom posłanki Margaret Mogan z Luton w nadmorskim kurorcie Southampton oraz luksusowy apartament w Londynie Keitha Vaza. W tym drugim przypadku nie byłoby może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że partia Vaza - Sinn Fein - od lat partia bojkotuje obrady Izby Gmin, a sam poseł nigdy nie pojawiła się w parlamencie .

Żerowanie na podatniku ma jednak i dużo mniej "widowiskowy" rozmiar. Do parlamentu trafiły na przykład  faktury na pięć wieszaków na ubrania, kupione przez konserwatywną posłankę za cztery funty, pułapka na myszy, której potrzebował inny konserwatysta, oraz paragon za jedną cytrynę za 23 pensy kupioną przez labourzystę z północy Anglii.

Prawdziwym specjalistą od zbierania kasowych kwitków okazał się wiceminister ds. imigracji Phil Woolas. Poprosił on o zwrot wydatków m.in. na pieluchy (1,48 funta), tampony (1,19), książeczkę z obrazkami dla dzieci (1,99) czy damską bluzkę za 15 funtów. Na wszystko oczywiście przedstawił paragony...

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki