Janusz Sporek: Nie znosimy, kiedy sypie się nam prawdą po oczach

2012-11-24 3:00

O Januszu Sporku trudno powiedzieć jednym zdaniem. W środowisku polonijnym dał się poznać jako dyrygent, muzyk, organizator koncertów oraz imprez kulturalnych, działacz społeczny, założyciel szkoły muzycznej, szef zespołów pieśni i tańca, pedagog, były dyrektora Polsko-Słowiańskiej Federalnej Unii Kredytowej. Od niedawna dodatkowo autor zbioru felietonów, które ukazały się na polonijnym rynku wydawniczym. Janusz Sporek opowiada Czytelnikom "Super Expressu" o tym, skąd czerpie inspiracje oraz jak powstał jego zbiór zatytułowany "G..., grzeczne felietony skandalisty".

Co cię skłoniło do napisania felietonów, czy to twój debiut?

- Jest to debiut książkowy, ale nie publicystyczny. Od sześciu lat piszę systematycznie dłuższe lub krótsze artykuły na moim blogu i jest ich tam w sumie kilkaset. Rok wcześniej, w 2005 roku, jedno z moich opowiadań przyniosło mi pierwszą nagrodę w konkursie literackim im. Marka Hłaski dla Polonii całego świata, ogłoszonym przez Klub Inteligencji Polskiej w Wiedniu.

Pisanie od wczesnych lat było i pozostaje moją pasją. Pracowałem tu dla wszystkich polonijnych stacji radiowych i jednej telewizyjnej; to również wymagało pisania moich audycji. Jak powiedział Beethoven: "najlepsza jest improwizacja dobrze przygotowana". Pisałem też sporo do naszych polonijnych gazet. Gdzieś musiało to wreszcie "eksplodować".

Gdzie szukasz inspiracji pisząc felietony?

- Tematy, jak przysłowiowe pieniądze, najczęściej leżą na ulicy; wychodzą z ludzkich zachowań, zarówno indywidualnych, jak i zbiorowych, z wydarzeń politycznych, kulturalnych. Przekrój tematów jest w tej książce ogromny. W sumie pięćdziesiąt trzy felietony, w których przyjąłem tę samą rolę, jaką niegdyś odegrali w naszej literaturze Kochanowski, Krasicki, Fredro, czy Zapolska. Oczywiście nie śmiem się do nich porównywać, ale efekt był podobny: uznanie sporej grupy Czytelników i niechęć innych czytających; wszak najbardziej nie znosimy, kiedy sypie się nam prawdą po oczach. Działa, jak piasek, albo sól.

Na jakie przeszkody natrafiałeś chcąc wydać książkę?

- Problem największy to znaleźć wydawcę, który nie oskubie nas z pieniędzy. Rozmawiałem z czterema wydawnictwami, a zdecydowałem się na Wydawnictwo Diecezjalne w Sandomierzu, które zaoferowało najtańszą usługę, a z przesłanych "próbek" okazało się być najrzetelniejsze i najlepiej prezentujące moje wymagania graficzne. Książka jest bardzo ładnie wydana. Dodatkową i znakomitą ozdobą graficzną są rysunki wielkiego Janusza Kapusty. Tak, tego od K-Dronu i rysunków w "New York Times". Dr Kapusta stwierdził, że "felietony bardzo mu się podobają, bo są ogromnym spektrum tematów i podobno ujmują je w pięknej polszczyźnie i zawsze kończą celną puentą". Nie muszę podkreślać, że był to dla mnie ogromny zaszczyt, wszak Janusz Kapusta, to jeden z najwybitniejszych intelektualistów zarówno tutaj, jak i w Polsce. Bardzo mu za te rysunki dziękuję. We wszystkich przypadkach dopełniają jeszcze satyry zawartej w tekstach.

Jak organizujesz sobie sprzedaż książki?

- Książka jest dostępna we wszystkich księgarniach na Greenpoincie i oczywiście jest do nabycia bezpośrednio u mnie. Planuję zorganizowanie spotkania autorskiego. Zwróciłem się do Konsulatu Generalnego RP, ale na razie nie mam odpowiedzi, więc chyba z tego nic nie wyjdzie. Niemniej odbyło się jedno spotkanie w Filadelfii, a niebawem odbędzie się następne, tym razem w Copiague, w nowej, pięknej Park Restaurant. Niektóre osoby, które zakupiły i przeczytały zbiór felietonów, dzwoniły do mnie z informacją, że czyta się to świetnie, a kilka stwierdziło, że przeczytali w ciągu jednego wieczoru, nie mogąc się oderwać. Chyba to prawda; każdy felieton jest inny, a tematy w zdecydowanej większości dotyczą nas, polonijnej społeczności.

Który z felietonów zawartych w książce darzysz największym sentymentem?

- Ten najbardziej personalny; "Oda do Matki". Buduję własny, pamięciowy pomnik mojej Matce, kiedy od czasu Jej śmierci dedykowałem Jej wszelką moją działalność artystyczną. Ale niespodziewanie materiał, który znalazłem "na ławeczce" w parku stał się motywacją do napisania niezwykle osobistego rozdziału i jakby pozamuzycznym hołdem dla mojej Rodzicielki, a jednocześnie trochę pokpiwający z młodych, "wiecznie zmęczonych" mamuś. No i te, słynne już "Bajki o mrówce", które są kpiną z posunięć w Unii Kredytowej; traktowanie pracowników i przerost administracji. Te bajki przyniosły sporo zamieszania, ale najważniejsze, że zawarta w nich ironia i aluzje do naszej Unii zostały bezbłędnie odczytane, choć ani razu nie użyłem w tekście nazwy tej instytucji.

Co obecnie zajmuje ci czas, gdy nie jesteś już jednym z członków Rady Dyrektorów P-SFUK?

- Muszę stwierdzić, że incydent z kradzieżą podpisów, jakie zbierałem, aby móc zostać kandydatem, to był palec Boży. Na ostatnim, za mojej kadencji, zebraniu Rady Dyrektorów odetchnąłem z ulgą, stwierdzając, że gdyby dwulicowość i pazerność na prezesowskie stołki mogły świecić, to niektórzy członkowie tej rady mogliby robić za neony reklamowe przy McGuinnes. Mam teraz czas, aby wreszczie dokończyć książkę na wpół biograficzną: koncerty, artyści, mnóstwo tajemnic zakulisowych, czasem pieprznych, z domieszką ostrej papryki, oczywiście z dość ostrą obserwacją Polonii. Tą książką zainteresowane jest Państwowe Wydawnicto Muzyczne w Warszawie. Piszę kolejne opowiadania i felietony i... wkładam do szuflady. Jak się ich trochę uzbiera, to wydam, jako zbiór i... ucieknę gdzieś do dalekich krajów, żeby nie słyszeć, jak "dotknięci prawdą" pomstują. Przede wszystkim jednak spędzam mnóstwo czasu z młodzieżą; kocham uczyć i wychowywać. Widzieć zaufanie młodych ludzi, to naprawdę cudowne uczucie, a ja zawsze chciałem być pedagogiem. Prowadzę Klub Gazety Polskiej, z czym też jest trochę pracy - polityka interesowała mnie od zawsze. Po serii krytyki tzw. "znawców tematu", czytaj "dyżurnych krytykantów", związanej z koncertem dla uczczenia rocznicy Bitwy pod Grunwaldem, w Katedrze św. Patryka, zdecydowałem, że nie zrobię ani jednego koncertu w żadnej z tych prestiżowych sal. Od tego czasu (lipiec, 2010) nikt nie zrobił w tych salach polskiego koncertu. Zastanawiające, czy nie? Bardzo łatwo krytykuje się tych, którzy coś robią, gorzej zrobić samemu. Ponadto zaczynam być coraz mocniej związany z ogromnym projektem kulturalnym w Troy, na północy stanu, gdzie są szanse na wybudowanie muszli koncertowej, jako własności polonijnej i stworzenie polonijnego ośrodka koncertowego. Inicjatorem jest pan Jan Simiginowski, który udostępnia swoją posiadłość, a Polonia w okolicach Albany jest też wspaniała. To ogromny projekt i będzie wymagał sporego zaangażowania światłych ludzi. W efekcie, jako Polonia, nie tylko na Wschodnim Wybrzeżu, możemy się doczekać fantastycznego miejsca na promocję naszej nacji i kultury. I... tak nam dopomóż Bóg.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki