To twój pierwszy koncert w Stanach... Jak wrażenia z Nowego Jorku?
– WOW! To cudowne miejsce. Nowy Jork ma coś w sobie... magnetycznego. Energetycznego. Jestem tu pierwszy raz, ale od razu poczułem tę niesamowitą energię, atmosferę, klimat... Na razie jestem lekko tym wszystkim oszołomiony, ale wiem już dzisiaj, że na pewno tutaj wrócę i będę wracać.
A jak minęła ci podróż? Jakieś przygody na lotnisku? Czym do nas przyleciałeś?
– Leciałem wraz z zespołem Lufthansą. Przygód nie było, no może poza jedną, ale w sumie trudno to nazwać przygodą... Ja po prostu nie lubię latać. Owszem kocham podróżować, uwielbiam poznawać nowe miejsca, nowych ludzi, bo to niesamowicie uczy, ale sam lot jest dla mnie czymś bardzo niemiłym. Myślę, że wynika to z tego, że z wiekiem człowiek zaczyna zdawać sobie sprawę z wielu rzeczy... Fajnie jest czuć tę prędkość, ale przez głowę przelatuje mi tyle myśli: a co jak się stanie coś złego, coś pójdzie nie tak, tyle rzeczy jeszcze nie zdążyłem zrobić...
To jest twoja pierwsza amerykańska trasa, ale grałeś już za granicą...
– O tak. W Anglii i Irlandii. Wspaniała atmosfera... Takie koncerty dają wiele pozytywnej inspiracji. Wychodząc na scenę i nawiązując kontakt z tymi ludźmi, myślę sobie: oni naprawdę to czują, tęsknią, odbierają to, co mam do przekazania całymi sobą. I dociera do mnie, że jestem potrzebny! Daje mi to takiego kopa i mobilizuje mnie do tego, robić i tworzyć więcej...
Słychać, że bardzo lubisz to co robisz...
– Uwielbiam! Jakbym mógł, to nie schodziłbym ze sceny. Naprawdę. Muzyka jest cudowna i jest bardzo potrzebna. Przecież to melodiami kojarzymy po latach ważne wydarzenia z naszego życia.
Wiem, że dużo inspiracji czerpiesz z twórczości Boba Marleya...
– To prawda, Bob i jego muzyka jest genialny. Był i jest dla mnie inspiracją. Ale są nią także doświadczenia, przemyślenia z koncertów i... moja mama. To wspaniała, niesamowicie silna osoba. Bardzo dużo mnie w życiu nauczyła za to bardzo jej dziękuję... każdego dnia.
… wracając do Boba Marleya, czy miałeś okazję być w miejscu gdzie żył?
– Tak. W 2011 roku byłem na Jamajce, w Kingston. Miałem również okazję być w studio, gdzie nagrywał, zaśpiewać tam. Tak naprawdę to tam zdałem sobie sprawę jak ważny jest kontakt ze słuchaczem, z widownią. Nauczyłem się co to znaczy otworzyć się na scenie. Wcześniej byłem bardzo nieśmiały, ale teraz to się zmieniło. Jak wychodzę na scenę i „złapię” kontakt z ludźmi, to już mnie niesie. Nic nie jest tego w stanie zerwać... Tego nauczyłem się właśnie w Kingston. Poza tym można powiedzieć, że pobyt na Jamajce był bardzo edukacyjny jeszcze pod innym względem. To było takie moje pierwsze zderzenie z trzecim światem. Nigdy nie zapomnę jak poszliśmy do lokalnego kościoła... Bardzo lubię poznawać takie miejsca i poczuć ich klimat. Bardzo mi się podobało, że ludzie są tam razem i dużo śpiewają. Ta muzyka ich łączy. Niesamowite wrażenie. Potem wyszliśmy na ulicę i usłyszałem jakieś dźwięki i mówię: o fajerwerki. Ale wtedy ktoś mnie sprowadził na ziemię: to strzały. Wtedy tak sobie pomyślałem, że to niby bajkowe słoneczne miejsce, a to tak naprawdę strefa wojny, gdzie giną niewinni ludzie. I tak niewiele trzeba, żeby stało się coś najgorszego. W takich momentach człowiek zaczyna doceniać to, co ma i miejsce gdzie żyje.
Teraz koncertujesz w Stanach, a twoje najbliższe plany muzyczne...
– Koncertuje i chce koncertować jak najwięcej, ale od grudnia wchodzę do studia i na poważnie zaczynam prace nad nową płytą. Trochę się boję, ale będzie dobrze...
Rozmawiała Anna Salamon