Uratowało się 79 osób. We wraku pozostała ponad setka ciał, w tym 30 maluchów uwięzionych w sali koncertowej.
Na brzegu Wołgi w Republice Tatarstanu rozpacz i łzy mieszają się z okrzykami radości. Rodziny pasażerów zatopionego statku wstrzymują oddech i ze wszystkich sił wypatrują swoich bliskich wśród ocalonych. Ale tych jest tylko 79. Zginęło ponad sto osób.
Nikolai Czernow wie, że jego żona Swietłana i 5-letni wnuczek utonęli. On cudem ocalał. Wciąż jest w szoku, gdy opowiada o tym dziennikarzom, nie może uwierzyć w to, co się stało.
- Była burza, statek przechylił się na prawo, to były trzy minuty - mówi. - Byłem na tratwie, czekaliśmy na ratunek, a obok nas przepłynęły dwa statki, dopiero trzeci się zatrzymał! - dodaje, a potem głos mu się łamie, bo zaczyna mówić o żonie Swietłanie i małym wnuku, których nie dał rady ocalić. Jak mogło dojść do tej niewyobrażalnej tragedii tylu ludzi?
Według najnowszych ustaleń rosyjskich władz, rejs zorganizowany był w skandaliczny sposób. Na pokładzie było o około 70 osób więcej, niż mógł bezpiecznie unieść statek, prawdopodobnie łącznie 209. Część pasażerów weszła na pokład niezarejestrowana, zwłaszcza wiele dzieci. Mówi się też o możliwej awarii silnika i niedziałających wyjściach awaryjnych. Nie ma już nadziei na odnalezienie żywych pasażerów.