Aktualizacja, godz. 13:
Z rzeki Potomak podjęto ciała ponad 30 ofiar katastrofy samolotu, który w nocy ze środy na czwartek zderzył się z wojskowym śmigłowcem w pobliżu lotniska w Waszyngtonie - podała amerykańska telewizja NBC. Szef straży pożarnej i pogotowia ratunkowego w stolicy USA John Donnelly przekazał mediom, że panująca w Waszyngtonie zimna i wietrzna pogoda jest "wyjątkowo trudna dla ratowników".
Nie odnaleziono dotąd nikogo żywego.
Wcześniej pisaliśmy:
Do wypadku doszło w środę o godz. 20.47 (w czwartek o godz. 2.47 w Polsce). Lecący z Wichita w Kansas samolot pasażerski Bombardier CRJ 700 linii American Airlines, obsługiwany przez linie PSA, zderzył się ze śmigłowcem UH-60 Black Hawk tuż przed pasem startowym lotniska im. Ronalda Reagana w Arlington pod Waszyngtonem. Obie maszyny wpadły do rzeki Potomak. Samolot rozpadł się na części, zaś kadłub śmigłowca unosił się na wodzie do góry nogami.
Na pokładzie Bombardiera było 60 pasażerów i czworo członków załogi, zaś służby prasowe wojsk lądowych USA podały, że śmigłowcem leciało trzech żołnierzy. Do tej pory nie znaleziono żadnej żywej osoby.
Zobacz też: Samolot pasażerski rozbił się pod Waszyngtonem. Katastrofa lotnicza w USA. "Niech Bóg błogosławi ich dusze"
Ekspert lotniczy Grzegorz Brychczyński w rozmowie z Radiem Eska ocenił, że za katastrofę lotniczą w USA odpowiada prawdopodobnie śmigłowiec. - Samolotu, gdzie podejrzewam, pilotem lecącym był pilot z prawego fotela skupiony na osi pasa startowego. Miał tak zwane widzenie tunelowe. On prawą stronę miał nieczynną, a śmigłowiec uderzył go z prawej strony - powiedział Brychczyński.
- Mamy informacje, że to był lot szkolny [...] a więc jest pytanie, kto wydał polecenie tak blisko pasa startowego. Na lotnisku o tak dużym natężeniu ruchowym to jest absolutnie zaprzeczenie przepisów dotyczących bezpieczeństwa - dodaje Brychczyński.