"Super Express": - Od wielu lat współpracuje pani z Hillary Clinton. Muszę więc zacząć od pytania, kiedy kobieta obejmie funkcję prezydenta USA?
Melanne Verveer: - Hillary Clinton prowadziła dobrą kampanię wyborczą i poparcie dla niej, choć słabsze niż dla Baracka Obamy, było bardzo duże. Jej pozycja jako kobiety w walce o prezydenturę była najlepszą w dziejach Stanów Zjednoczonych. Możliwość objęcia prezydentury przez Afroamerykanina bądź kobietę przestała kogokolwiek dziwić. To wielki postęp. Przez całe lata działałam w ruchu praw obywatelskich. I wiem, jak ciężko było czarnoskórym Amerykanom mieć poczucie bycia równoprawnym członkiem społeczeństwa. Stąd właśnie łzy, które widzieliśmy w dniu zwycięstwa Obamy. Jestem naprawdę dumna, że niejako się odrodziliśmy. Nie mam wątpliwości, że wkrótce padną kolejne przeszkody i nadejdzie dzień, w którym kobieta obejmie rządy w Białym Domu.
- Skąd wziął się pomysł powołania ambasadora ds. kobiet? Patrząc na ostatnie 20-30 lat, kobiety radziły sobie na całym świecie coraz lepiej, choć pani stanowisko nie istniało
- Sytuacja kobiet uległa znacznej poprawie. Idealnie byłoby jednak, gdybyśmy w ogóle nie musieli zajmować się takimi kwestiami. Kiedy wszyscy będą traktowani równo, a kobiety będą miały te same prawa. Niestety, realia są wciąż dalekie od ideału. I choć od strony formalnej te prawa są często zagwarantowane, praktyka nie wygląda już tak dobrze. Aby faktycznie rozwiązać te problemy, potrzebujemy ludzi, którzy będą skupieni właśnie na konkretach. Hillary Clinton jako sekretarz stanu stwierdziła, że jednym z nich jest to, czy mężczyźni i kobiety na równi wykorzystują swój potencjał. Niestety, wciąż tak nie jest. Światowe Forum Ekonomiczne publikuje rokrocznie raport na temat równości w dziedzinie edukacji, zdrowia, działalności gospodarczej czy politycznej. I okazuje się, że nie jesteśmy równi w żadnym państwie na świecie!
- Prawa kobiet są częścią praw człowieka. Jeżeli łamane są jedne, oznacza to łamanie drugich. Obszary i reżimy, które je łamią zazwyczaj się pokrywają.
- Założenie, że nie ma różnicy między prawami kobiet i człowieka jest słuszne. Nie pamięta pan jednak, że aż do czasów nam współczesnych nie było to takie oczywiste. Problem ten traktowano jako jeden z głównych jeszcze podczas kongresu kobiet w 1995 r., znanego jako konferencja pekińska. Wciąż mamy przed sobą wiele do zrobienia.
- Gościła pani w naszym kraju już kilkukrotnie. Jak wygląda dziś Polska?
- Na początku lat 90. Polska była w zupełnie innej sytuacji. Każda z istotnych dziedzin: społeczeństwo obywatelskie, organizacje pozarządowe, zaczynała się dopiero rozwijać. Po latach to dwa nieporównywalne światy. Polska jako członek UE, NATO przebyła długą drogę w dobrym kierunku.
- Postęp w dziedzinie praw człowieka był w Europie Wschodniej dużo łatwiejszy niż w wielu innych regionach świata. Rozumieliśmy bliskie USA idee wolności i demokracji, zwalczania "imperium zła". Co można jednak zdziałać w krajach, w których to Ameryka uchodzi za "Wielkiego Szatana"?
- Moja rola nie polega na wydawaniu rozkazów, komenderowaniu innym, co i jak mają robić. W ten sposób nie wpłynie się na zmianę w żadnej społeczności. Widzę to raczej jako dzielenie się pomysłami, ideami. Przeprowadziłam wiele rozmów w krajach Bliskiego Wschodu na temat praw kobiet. I metodą nie mogło być pojawienie się z gotowymi receptami. W wielu krajach różniących się zasadniczo od Stanów, ludzie zmieniają rzeczywistość w sposób, który wydaje im się uzasadniony. Sami muszą zorientować się, jak poprawić swoją sytuację. Wspólnym mianownikiem wszystkich kobiet w Europie, krajach arabskich czy Afryce jest wola wykorzystania potencjału, który mają.
- Każdy kraj ma jednak swoje priorytety, nie do pogodzenia z misjami takimi jak pani. Trudno wyobrazić sobie, by Waszyngton wywierał presję np. na Arabię Saudyjską w dziedzinie praw kobiet, ryzykując miliardowe interesy.
- Presja nie jest najlepszym słowem. Określiłabym to jako edukację i rozbudzanie świadomości. Większość krajów chce prosperować gospodarczo, a w dzisiejszych czasach brak edukacji czy partycypacji kobiet oznacza cofanie się w rozwoju. I nie są to moje słowa, ale wielu arabskich intelektualistów. Zwróćmy uwagę, że nawet Kuwejt zdecydował się wreszcie dać prawa wyborcze kobietom, mając na uwadze lepszą przyszłość. Nie jest ważne, skąd pochodzi sygnał, z USA czy innego kraju. Ważna jest jego treść i to, jak jest odbierany. Część z tych kwestii dla wielu faktycznie nie jest łatwa. Przywódcy polityczni coraz częściej zdają sobie jednak sprawę, że usiłując walczyć z tą zmianą, mogą walczyć z szansą na rozwój dla swojego kraju.
- Jest pani również członkiem Rady Stosunków Międzynarodowych. Jak z tego punktu widzenia oceniłaby pani stosunki Polski i USA?
- Jako bardzo dobre, a w ostatnich latach nawet świetne. Polska jest w pełni zintegrowana z Europą, ale potrafi być niezależnym graczem na arenie międzynarodowej. Warszawa wykazała też, że jest odpowiedzialnym członkiem NATO. Lecę niebawem do Afganistanu i wasz udział w misji stabilizacyjnej w tym kraju jest niezwykle istotny. Tak ze strony państwa, jak i organizacji pozarządowych.
- W Polsce pojawiają się jednak opinie, że zaangażowanie Warszawy w wiele inicjatyw Waszyngtonu nie zostało odpowiednio docenione. Wydaje się, że Stany nie wykorzystały swojej szansy i kraj, który przez lata był proamerykańską wyspą w Europie, traci do was sympatię.
- Nie zgadzam się z tą opinią. Polskę darzymy nieustanie wysokim szacunkiem. Współpraca naszych rządów jest niezmiennie bardzo dobra. I nie miałam żadnych sygnałów, które mogłyby świadczyć o jakiejkolwiek zmianie nastawienia czy niezadowoleniu. Mam nadzieję, że tak pozostanie.
Melanne Verveer
Ambasador generalny ds. kobiet w administracji Baracka Obamy, wieloletnia współpracowniczka Hillary Clinton