Do USA przyleciałam prawie 11 lat temu. W Polsce zdawało mi się, że USA jest krajem spełniających się marzeń, gdzie slogan "dla chcącego nic trudnego" znajduje swe potwierdzenie. Zdecydowałam się przylecieć, sprawdzić, czy faktycznie to hasło ma choć odrobinę wspólnego z rzeczywistością.
Co się okazało? Że jest to w większości przypadków prawda. Czasem jednak i tutaj przysłowiowemu szczęściu trzeba dopomóc. Głównie pracą i wytrwałością.
Pierwsze kroki w Chicago
Pierwsze półtora miesiąca spędziłam w Chicago u znajomej mojej mamy. Pierwsze, co pamiętam po wylądowaniu, to było moje zdziwienie na widok tak wielu dużych samochodów. Na przywitanie, na lotnisku, otrzymałam też duży bukiet róż od znajomej mamy, Doroty. Później oczywiście były długie rozmowy i... nagła chęć spania o 5 po południu. Oczy same mi się zamykały, a znajoma mówiła, żebym postarała się przesiedzieć do wieczora, by przejść na inną strefę czasową. Pomimo przytłaczającej chęci spania, udało mi się dotrwać do wieczora...
Pobyt u znajomej mamy wspominam bardzo miło - każdy starał się pomóc w zaaklimatyzowaniu się, zaznajomieniu z obyczajami, realiami.
Półtora miesiąca później poleciałam do Nowego Jorku. Było to dokładnie w przeddzień przylotu narzeczonego z Polski. Wówczas, z uwagi na pracę magisterską nie mógł przylecieć do Stanów wcześniej. Ten sam facet, którego witałam wówczas na JFK, w lipcu 2002 roku stał się moim mężem, a potem ojcem dwójki dzieci: 7-letniej indywidualistki i intelektualistki Laury oraz 2,5-rocznego, ciekawego świata, niestrudzonego oraz pełnego energii Damianka. Dzieci są dla nas szczęściem, spełnieniem. Od rana do wieczora trudno w naszym domu o ciszę - dzieci, my, a do tego wszystkiego jeszcze pies bokser Misia. I dwie rybki, których chlupanie wody czasem każdemu z nas udaje się usłyszeć...
W głowie mam dużo marzeń
Ale wróćmy do nowojorskich początków. Już w zasadzie od pierwszego dnia poczułam, że jest to miejsce, gdzie na pewno chciałabym zamieszkać na dłużej. Chicago nie spodobało mi się na tyle, bym mogła wiązać z nim swoje plany na przyszłość.
Od zawsze stawiałam i w dalszym ciągu stawiam sobie wysoką poprzeczkę, w związku z czym nie mogę stwierdzić stanowczo, że moje życie jest spełnieniem snu amerykańskiego. Jeszcze trochę czasu musi minąć, jak sadzę... Czy czuję się kobietą spełnioną? Sama nie wiem. To pytanie jest bardzo specyficzne - z samej racji jego istnienia. Z feministycznego punktu widzenia myślę, że częściowo; zawodowo - jeszcze nie mogę tego stwierdzić, aczkolwiek jeśli chodzi o rodzinę - stanowczo tak!
Co do marzeń - mam ich tyle, że nie wystarczyłoby jednej strony, by je wszystkie spisać. Wszystko z uwagi na to, że lubię stawiać sobie wysoko poprzeczkę. A kiedy tylko do niej dobrnę - podnoszę ją jeszcze wyżej i wyżej.
Z pewnością jednym z ważniejszych marzeń jest to, by wychować mądrze dzieci, które są dla mnie największym skarbem. Chciałabym też zacząć pisać. Na początek książkę o prozie dnia codziennego, jak również o całej tęczy kolorów, o których tak łatwo jest zapomnieć, że istnieją, lub pominąć je, a czasem i nawet zlekceważyć...
U Stanach są większe możliwości
To, czy ktoś zdecyduje się na emigrację, zależy od indywidualnego przypadku, jak również predyspozycji osoby rozważającej wyjazd z rodzinnego kraju. W USA, jeśli chodzi o rozwój osobisty oraz zawodowy, możliwości są nieograniczone. Należy jednak uważać, by nie odbijało się to na życiu rodzinnym.
Również możliwości rozwojowe dla dzieci są dużo większe niż w Polsce: niezliczone muzea, teatry, parki z przepięknymi placami zabaw. Wszystko w zasięgu ręki, wszystkie tego typu atrakcje są ogromnym udogodnieniem dla mam.