Wszystkie takie przepowiednie (wieszczące z zegarmistrzowską precyzją ostateczny koniec tego łez padołu i tych, którzy na nim żyją) są pewne, lecz potem okazuje się, że coś w nich nie jest tak, jak być powinno. To nie jest dobre dla czujności ludzkości, bo – kto wie – któraś ze 158, albo może i 289. przepowiedni nie okaże się strzałem w dziesiątkę? Bazując na naukowych pracach, analizach i innych ekspertyzach można śmiało stwierdzić, że na zagładę Ziemi w stylu pokazanym w „2012” w tzw. najbliższym czasie (mowa o setkach, ale nie lat, lecz wieków) nie zapowiada się. W naszą planetę nie rąbnie nic takiego z kosmosu, co sprawiłoby, byśmy doświadczyli tego, czego 66 mln lat temu nie przeżyły dinozaury.
Raport, opublikowany w „The Planetary Science Journal”, zawiera szczegółowe obserwacje 191 asteroid znajdujących się w pobliżu Ziemi. 70 z nich uznano za „potencjalnie niebezpieczne”. Są to duże asteroidy o orbitach, które zbliżają je na odległość 7 mln km od Ziemi lub mniej więcej 20-krotność średniej odległości między Ziemią a Księżycem. Na wszelki wypadek te asteroidy są pod ciągłym monitoringiem, bo nie można wykluczyć, że z jakiś przyczyn nie zejdą z dotychczasowych orbit i nie znajdą się na kursie kolizyjnym z Ziemią. Zatem: asteroidy rozbijające (się o) Ziemię na kawałki będzi można oglądać tylko w filmach katastroficznych. Tak na margineisie: dlaczego nie nakręcono drugiej części „2012”?
Tak po prawdzie, to Ziemia już nie raz uległa prawie całkowitej zagładzie. Takie zdarzenia w jej historii nazywamy „masowymi okresami wymierania”. Było ich pięć, a szóste – jak niektórzy uważają – przebiega (nie)skrycie za sprawą działalości czlowieka. Naukowcy odkrywają dowody na to, co może być pierwszym masowym wymieraniem zwierząt na Ziemi. Do pierwszego doszło 550 mln lat temu, w kilkanaście milionów lat po tym, jak w oceanach pojawiło się życie. Natura była jednak łaskawa i nie wymarło 100 proc. żyjątek. Tak było w każdym następnym masowym wymieraniu. Najstraszliwsze było tzw. wymieranie permskie. Jakieś 252 miliony, plus minus, lat temu. Zagładzie uległo wtedy ponad 95 proc. gatunków morskich i 70 proc. gatunków lądowych. Życie odrodziło się, przez co mogło dojść do kolejnych apokalips, w tym tej najsłynniejszej: sprzed 66 mln lat. Wówczas w rejonie dzisiejszej Zatoki Meksykańskiej wylądowało małe ciało niebieskie, ale na tyle duże, by do dziś pozostawiło ślad pod tym zderzeniu – 200-kilometrowej średnicy krater. Uderzenie wywołało tak gigantyczne zmiany klimatyczne, że wymarły wszystkie dinozaury. Trwają spory, czy nastąpiło to w kilka lat po „impakcie”, czy też w kilka milionów. Nieistotne. Ważne, że wskutek tego zaczęły rozwijać się ssaki, a za kilkadziesiąt milionów lat pojawiliśmy się my, ludzie!
I to jest moment w dziejach świata, od którego można mówić, że nad ludzkością wisi groźba „końca świata”. Zakręćmy wskazówką zegara dziejów i zatrzymajmy się we współczesnych nam czasach. Wielu pewnie jest w świecie rozczarowanych tym, że nie udało im się skonfrontować wizji reżyserskiej w filmie „2012” z zapowiedzianą zagładą w realu. Spokojnie. Hipotetycznych scenariuszy katastrof, przy których pandemia SARS-CoV-2/COVID-19 to tzw. mały pikuś, przed ludzkością jest od groma. I to z pominięciem totalnej wojny jądrowej i kosmicznej destrukcji. Naukowcy ostrzegają, że prawie połowa parametrów życiowych Ziemi ma przypisany teraz „kod czerwony”. Raport ONZ z 2021 r. grzmi - człowiek zmienia klimat w bezprecedensowy, a czasem nieodwracalny sposób. Przełomowe badanie ostrzega przed coraz bardziej ekstremalnymi falami upałów, suszami i powodziami. IPCC, czyli Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu (Intergovernmental Panel on Climate Change) to organ ONZ, nie ma wątpliwości, że to człowiek podgrzewa klimat. A jak go przegrzeje, to będą lodowce topniały i nastaną susze. To sprawi, że w świecie będzie jeszcze niespokojniej i pewne są wojny od wodę – jak w filmach z serii „Mad Max”.
Eksperci przewidują wzrost globalnego ocieplenia o 3 stopnie Celsjusza do 2100 r., czyli poziomu, którego planeta nie widziała od ok. 3 mln lat. Jednak nie tylko globalne ocieplenie grozi przerzedzeniem liczebności populacji Homo Sapiens. Na człowiek czają się rozmaite patogeny, które – przy sprzyjających dla nich okolicznościach – mogą uczynić z nich wsparcie dla czterech jeźdźców apokalipsy. Pandemie chorób mogłyby wywołać nie tylko patogeny dziś istniejące i żerujące na jakimś nietoperzu lub innym zwierzu. Ocieplenie rozpuszcza lodowce i wypuszcza na wolność mikroby zamrożone od dziesiątków tysięcy lat. Międzynarodowe zespoły badawcze oszacowały, że skoro w mililitrze wody są dziesiątki tysięcy drobnoustrojów, to w ciągu 80 lat z roztopionych lodowców może spłynąć ponad 100 tys. ton mikrobów! Czym to się mogłoby skończyć? Można tylko stawiać pesymistyczne hipotezy.
I niech jeszcze zagrzmią wulkany, a konkretniej: superwulkany. Wulkany mają to do siebie, że gdy wybuchają, to wprowadzają do atmosfery gigantyczne masy pyłów i dwutlenku węgla. Przeciwnicy teorii o globalnym ociepleniu powstałym wskutek działalności człowieka twierdzą, że erupcje kilku wulkanów przynosi więcej emisji CO2 niż emitowanych jest wskutek działalności cywilizacyjnej. Przeciwnicy tych przeciwników twierdzą, że wulkany wydzielają ok. 0,3 mld ton dwutlenku węgla na rok, a to jest 1 proc. „ludzkich emisji”, które przekraczają znacznie 30 mld t w roku. Jednych i drugich może na dobre uspokoić wybuch superwulkanów. W świecie jest ich siedem, z czego jeden w Europie. Gdyby doszło do erupcji najsłynniejszego z nich (pięknie jest ona przedstawiona w „2012”) – tego w Yellowstone, to w promieniu 1000 km wszystko by wymarło. Wówczas obecne zmiany klimatyczne byłyby przy tych, do których doszłoby, jak przeziębienie przy dżumie. Apokalipsa! Kiedy więc świat w końcu skończy się? Cierpliwości. Kto dożyje tego momentu, ten się przekona.
Polecany artykuł: