Do dramatycznych zdarzeń doszło w miejscowości Wigan w Wielkiej Brytanii. Wszystko zaczęło się 7 grudnia, gdy rodzice niespełna dwuletniej Hailey Thompson przywieźli swoją córeczkę do szpitala z katarem i kaszlem. Dziewczynka otrzymała leki, jednak okazało się, że z powodu reakcji alergicznej, nie może ich przyjmować. Choroba przekształciła się w infekcję wirusową.
Dziesięć dni później stan dziecka gwałtownie się pogorszył. Jak donosi dziennik "Metro", Hailey miała poważne problemy z oddychaniem. Dyszała. Rodzice postanowili natychmiast wezwać pogotowie. Jednak gdy w słuchawce usłyszeli, że karetka przyjedzie nie wcześniej, niż za dwie godziny, stwierdzili, że nie ma chwili do stracenia. Ojciec zawiózł ciężko chorą dziewczynkę do szpitala.
Po kilku kolejnych godzinach czekania, dziewczynka została zbadana. Lekarz sprawdził m.in. tętno i poziom cukru. Mimo, iż objawy były bardzo niepokojącej, nie zatrzymał dziecka w szpitalu. Zalecił lek z paracetamolem i wypisał małą pacjentkę do domu.
Po powrocie do domu, dziewczynka wciąż źle się czuła, jednak oddychała już lepiej. Rodzice położyli ją spać. Nad ranem ojciec zauważył, że Hailey leży w tej samej pozycji, w jakiej została położona, a jej skóra ma nienaturalny kolor. Niestety próby ratowania dziecka nie odniosły rezultatu. Pomimo resuscytacji, dziewczynka nie odzyskała funkcji życiowych. Lekarz stwierdził zgon.
- To był okropny widok, który będzie mnie prześladował do końca życia - mówił zrozpaczony ojciec w rozmowie z lokalnymi mediami. Jak dodał Krys Thompson, lekarze mogli zrobić zdecydowanie więcej, by zapobiec nagłej śmierci jego małej córeczki. - Jak zdrowe dziecko może umrzeć we śnie? - pyta pogrążony w żałobie tata małej Hailey.
Rodzice zmarłej dziewczynki zastanawiają się również, dlaczego Hailey nie została przebadana m.in. w kierunku grypy typu A, szkarlatyny lub COVID-19. W sprawie śmieci dziecka prowadzone jest obecnie dochodzenie, które ma na celu wyjaśnienie okoliczności tragedii.