„Super Express”: – Podoba wam się Nowy Jork?
Sławomir Świerzyński: – Pierwszy raz jak tu byliśmy robiło wrażenie...
A teraz, w porównaniu z Chinami?
– Przedmieście.
- Poważnie?
– Chiny to jest bardzo nowoczesny kraj. Naturalnie mówię o tych tzw. bogatych Chinach. Te najwyższe wieżowce, które tu stoją, tam byłyby najniższymi…
Jak wam wychodzi ta przygoda z Chinami?
– Tendencja jest wyraźnie zwyżkowa (śmiech). Okazuje się, że Chińczycy są do nas bardzo podobni. Podobają im się te same rzeczy, śmieją się z tego samego… No i tak, jak my lubią wypić!
- Wasz zespół działa od 1984 roku, czyli prawie 30 lat. Zdarzały się wam różne przygody: z polityką – bo zaangażowaliście się w kampanię PSL-u, z religią – bo nagraliście piosenki o takiej tematyce… A teraz te Chiny? Po co wam to? Przecież chyba nie dla pieniędzy, czy dla sławy?
– Dla przygody. To jest dla nas wielkie wyzwanie. Przygoda z Chińczykami zaczęła się od tego, że to oni nas znaleźli. Jakoś wpadło im w ucho to, co śpiewamy. Pojęliśmy rękawicę i zainwestowaliśmy w tę współpracę. Doszło do tego, że zagraliśmy koncert w Ambasadzie Chińskiej w Warszawie, bo bardzo zależało nam na opinii ambasadora. To otwiera wiele drzwi. A oni chcieli się przekonać, kim my jesteśmy. No i okazało się, że nie szokujemy. Jesteśmy – że tak powiem – poprawni politycznie i… spodobaliśmy się. Poza tym byliśmy pierwszym zespołem, który wystąpił w tej ambasadzie od początku jej istnienia, czyli od 63 lat.
- Nie macie dylematów moralnych, że tamta władza może was wykorzystać dla swoich celów?
– Pewnie pod naszą działalność ktoś tam się podczepia, ale to jest nieuniknione. My nie jesteśmy wywrotowcami. Zresztą moje PSL-owskie korzenie chyba ich przekonały, że nie jestem ich wrogiem, bo w końcu PSL to partia ludowa. W każdej firmie jest tam urzędnik, który dba o to, by płacono podatki i nie prowadzono działalności antyrządowej. Na co dzień chyba niewiele więcej ich obchodzi.
- Zatem robicie tam karierę…
– Im się bardzo podoba to, że biały człowiek śpiewa ich językiem. Z jednej strony traktują nas jak jakieś dziwo, jak małpę, a z drugiej żywo reagują na nasze melodie. Miałem kiedyś takie zdarzenie, że podczas jednej z moich podróży przygotowującej nas do wejścia na tamten rynek, w sali obok odbywało się wesele. Zapytałem, czy mógłbym na nim zaśpiewać. Złożyłem życzenia i zaśpiewałem po chińsku, żeby zobaczyć ich reakcję. A oni byli wniebowzięci! Biały człowiek zaśpiewał na ich weselu w ich własnym języku! Zresztą – bez fałszywej skromności – muszę powiedzieć, że Chińczycy ostatnio znają tylko dwóch Polaków – Chopina i mnie... Gdzieś tam dalej jest Skłodowska-Curie.
- Czyli będziecie grać teraz tylko w Chinach?
– Nie, na pewno będziemy grali w Chinach, ale nie zamierzamy przestać koncertować dla Polaków. Choć w Chinach proponowano nam już granie na lokalnych scenach. W jednej prowincji mają ich 5 tysięcy! Jak sobie wyliczyłem, codziennie gralibyśmy przez ponad 13 lat!
- Na koncertach w Nowym Jorku i New Britain będziecie też śpiewać po chińsku?
– Obowiązkowo! Możemy zaśpiewać nawet zaraz (zaczyna śpiewać po chińsku – red.). Ale, uspakajam – całe koncerty będą odbywały się po polsku. Dla nas polska publiczność jest najważniejsza.
Rozmawiał Mariusz A. Wolf