W wielu kodeksach, w tym i w polskim kodeksie karnym, zabójstwo dokonane w afekcie wiąże się z mniejszym wymiarem kary, niż gdyby zostało popełnione w normalnych okolicznościach. Niby każdy wie, co to takiego silne wzburzenie, a jednak opisanie tego stanu nie jest proste. W afekcie można nawet planować zbrodnię, a nadal może zostać zakwalifikowana jako popełniona pod wpływem silnego wzburzenia. Zabić w afekcie nie oznacza tego samego co zamordować w stanie niepoczytalności. Ale jak oszacować, jak zmierzyć stopień wzburzenia? Uznać jedno przestępstwo za popełnione w afekcie, a innemu odmówić tej cechy? Kiedy jesteśmy wystarczająco wzburzeni by sąd uznał ten stan za okoliczność łagodzącą?
Z zabójstwami w afekcie wiąże się wiele wątpliwości. Psychologiczne i psychiatryczne rozważania na ten temat przypominają dywagacje filozofów. Na przykład istnieje pogląd, według którego młodzi sprawcy zabójstw są bardziej brutalni niż dorośli, Niektórzy karniści twierdzą, że dorosłemu zabójcy, nawet jeśli działa w afekcie, dość uświadomić sobie, że zabił. Ofiara leży, nie rusza się i to wystarcza do nagłego rozładowania emocji. Natomiast dziecko lub nastolatek potrzebują znacznie więcej aby się uspokoić. Mimo że ofiara się już nie rusza, agresja wrze i jej impulsy potrzebują fizycznego skanalizowania. Młody morderca uderza nadal, choć już jego pierwszy cios był śmiertelny. Zadanie np. kilkudziesięciu ciosów nożem, dosłownie posiekanie ofiary ostrzem, nosi z angielskiego nazwę „over killing”.
Nagła erupcja czegoś, co się uzbierało
Czasem zabójstwo wydaje się być popełnione bez sensu, bez logiki, a śledczy nie mogą doszukać się jego motywu. Psychologowie nazywają to kulminacją afektu. To nagła erupcja czegoś, co uzbierało się przez lata. Taka sytuacja ma miejsc np. wtedy, kiedy maltretowana ofiara po latach zabija swojego oprawcę. To też „afekt”, choć samo zabijanie bywa zaplanowane w szczegółach. Zabójstwem w afekcie jest więc np. zabicie ojca-tyrana przez jego żonę i dzieci. Ono też, za sprawą afektu, zasługuje na łagodniejsze potraktowanie. Samą okolicznością łagodzącą nie jest w tym wypadku wieloletnie znęcanie się ofiary nad żoną i dziećmi, maltretowanie, wyganianie zimową nocą z domu itp. Jest nią afekt spowodowany nieludzkim traktowaniem. Oto silne emocje, tłumione latami, nagle eksplodują.
U podstaw łagodniejszego karania za zbrodnie w afekcie leży pogląd, zgodnie z którym ludzkiej natury ukształtowanej przez ewolucję i wynikających z niej emocji czasem nie da się okiełznać. Ta słabość dotyczy każdego. Tak w każdym razie twierdzi David Buss, amerykański psycholog. Uważa on, że potencjalna gotowość do morderstwa tkwi w każdym: „morderstwo wyewoluowało jako zaledwie jedna z wielu zależnych od sytuacji strategii rozwiązywania konkretnych problemów adaptacyjnych, związanych z rywalizacją o przetrwanie i sukces reprodukcyjny”. Uczony rozwinął pojęcie „afektu spiętrzonego”. Występuje on najczęściej wtedy, kiedy mamy do czynienia z alkoholizmem i biedą w rodzinie. Konflikty wtedy narastają i pewnego dnia „spiętrzony afekt” wybucha. Ręka sięga po nóż, po młotek, kamień, po cokolwiek czym można uśmiercić, rozładowując ogromny stres. Niektórzy w takiej sytuacji np. gwałtownie wybiegają z domu, inni walą pięściami w ścianę aż zedrą skórę do krwi. Jeszcze inni zabijają. Pośród psychologów nie ma zgody co do tego, czy za takie a nie inne zachowanie odpowiada społeczny trening, czy geny. Obowiązuje pogląd, że jedno i drugie.
Art. 148 § 1 Kodeksu karnego mówi: „Kto zabija człowieka, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 8, karze 25 lat pozbawienia wolności albo karze dożywotniego pozbawienia wolności”. Jednak „kto zabija człowieka pod wpływem silnego wzburzenia usprawiedliwionego okolicznościami, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10”.
Ponieważ wzburzenie towarzyszy niemal każdemu zabójstwu, afekt trzeba dobrze udokumentować i dowieść, że było to wzburzenie znacznie silniejsze od przeciętnego. Na przykład Sąd Apelacyjny w Lublinie ocenił w jednym z wyroków w sprawie o morderstwa w afekcie, że „ istotą wzburzenia jest przewaga emocji nad rozumem”. Emocje w afekcie muszą więc być na tyle silne, by upośledzić kontrolowanie zachowania i wytrącić człowieka z równowagi. Afektem zajęła się także medycyna, a konkretnie fizjologia. Okazuje się, że w czasie zabijania ciśnienie u sprawcy potrafi przekroczyć 200/120 mmHg. Mięśnie drżą, pojawia się poczucie nadludzkiej siły...
Ona była piękna, a on był wytrwały
Agnieszka Kotlarska, Miss Polski '91 i Miss International '91 miała namolnego wielbiciela, Jerzego L. Mężczyzna zaczepiał ją po pokazach mody i castingach, przysyłał miłosne listy. Był typowym stalkerem. Wręcz podręcznikowym. Zauroczenie piękną dziewczyną trwało już kilka lat i wydawało się, kiedy Agnieszka wyjechała do Stanów, że nie przetrwa próby czasu. Jednak przez 3 lata, w trakcie których mieszkała w Nowym Jorku pozując dla magazynów „Vogue” i „Cosmopolitan” i chodząc po wybiegach Ralpha Laurena i Calvina Kleina, jej stalker o niej nie zapomniał. Przeciwnie, uczucie mężczyzny przeszło w rodzaj kultu. Po zbrodni, którą padła wielbiona przez niego kobieta znaleziono w domu zabójcy kapliczkę ku jej czci. Mimo, że Agnieszka wyszła w międzyczasie za mąż i urodziła dziecko, jej adorator nadal wierzył, że w końcu zrozumie, że to związek z nim, a nie kimś innym jest jej prawdziwym przeznaczeniem. Przed dokonaniem zbrodni, sprawca od dłuższego czasu żył w stanie kompletnej iluzji. Nie brał pod uwagę faktów i nie był w stanie realnie oceniać swoich szans i sytuacji.
Fatalnego dnia poszedł pod jej dom. Siedziała w samochodzie z 2,5-letnią córeczką. Wyobrażał sobie, że kiedy zobaczy go przez okno, wyjdzie z auta i rzuci mu się na szyję. Ale ona tylko zasunęła szybę, mocno wystraszona. Za moment wybiegła z samochodu, ale tylko po to, aby osłaniać własnym ciałem zaatakowanego przez Jerzego L. męża. „Poczułem, jak ktoś szarpnął mnie za lewe ramię, więc nie oglądając się, zadałem trzy ciosy do tyłu. Nie wiedziałem, kogo uderzam nożem”. Agnieszka Kotlarska została dźgnięta śmiertelnie w klatkę piersiową. Konała na oczach męża i córeczki. Jej zabójca spędził w więzieniu 15 lat. Zabójstwo w afekcie było jego linią obrony.
Zaatakował żonę z zaskoczenia. Nawet nie zdążyła krzyknąć
W sierpniu 2005 r. zbrodnia w afekcie wstrząsnęła wsią Chociwel w Zachodniopomorskiem. W niedzielny poranek od ciosu nożem zmarła tam 39-letnia mężatka Beata. 40-letni mąż Marek był sprawcą. Mężczyzna uderzał nożem dwanaście razy, chociaż śmiertelny był już pierwszy z zadanych ciosów, wymierzony prosto w serce. Zabójczy szał mężczyzny trwał dobre kilka minut. Dalej uderzał nożem zwłoki żony, dopóki się nie uspokoił. Zaatakował żonę z zaskoczenia. Nawet nie zdążyła krzyknąć. 14-letniego syna ofiary zbudziło jej charczenie. Po wszystkim ludzie plotkowali, że Marek odgrażał się, że zrobi z żoną porządek. Był chorobliwie zazdrosny. Dzień przed tragedią Beata poszła z koleżanką na zabawę. Marek miał iść z nimi, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Koleżanka Beaty zeznała, że ta odmawiała tańczenia i czuła zaniepokojenie. Chyba przeczuwała, że za wyjście bez męża, mimo że za jego zgodą, spotka ją kara. Nie ustalono, co Marek robił w tym czasie. Wyszedł z domu i prawdopodobnie snuł się po okolicy, hodując w sobie zazdrość i nienawiść. Nad ranem widziano go w nocnym sklepie. A potem wydarzyło się nieszczęście. Po zabójstwie Marek zadzwonił na policję. Funkcjonariusze znaleźli go, leżącego w rowie. Był nadzwyczaj spokojny, jakby oszołomiony. Czy w jego przypadku doszło do tzw. „acting-outu”? Bo o morderstwie w afekcie mówią kryminolodzy i biegli. Psychologia woli rozprawiać o acting-oucie: odreagowywaniu emocji w bezpośrednim działaniu. Acting-out często przyjmuje formę agresji i przemocy, skierowanej przeciwko innym lub sobie. I prowadzi do zabójstwa lub samobójstwa. Psychologowie wyjaśniają ten mechanizm następująco: siła emocji jest tak potężna, a mechanizmy samokontroli tak słabe, że następuje gwałtowne wyładowanie skumulowanych uczuć - często zemsta na kimś, kto zdaniem zabójcy zawiódł jego zaufanie. W danym momencie dla działającego w warunkach acting-outu nie liczy się rzeczywistość, nie mają znaczenia żadne konsekwencje czynu. Ani to, że pójdzie się do więzienia, ani że, jak w tym przypadku, odbiera dziecku matkę. Ważne jest tylko to, by ukarać, rozładować napięcie do zera.
Niektórzy spośród nas są wyjątkowo podatni na acting-out. Gdy nic nie zakłóca ich poczucia bezpieczeństwa, funkcjonują normalnie i nikt nie przypuszcza, że mogą być niebezpieczni dla siebie i innych. Wystarczy jednak, że takie osoby poczują się zranione, opuszczone, zdradzone, wykorzystane, czy doświadczą podobnych negatywnych emocji, przeżywają to o wiele intensywniej, bardziej destrukcyjnie od większości ludzi. Rozpacz, nienawiść, zazdrość, żal dosłownie rozsadzają ich mózgi. Zdrowy rozsądek? W ogóle nie dochodzi do głosu. Można więc mówić o chwilowej niepoczytalności w stanie afektu.
Afekt to zwykle kulminacja dłuższego scenariusza. Aby napięcie eksplodowało, musi narosnąć. Jak w filmie „Fatalne zauroczenie” – amerykańskim thrillerze z 1987 roku w reżyserii Adriana Lyne’a. W rolach głównych wystąpili w nim Michael Douglas, Glenn Close i Anne Archer. U bohaterki granej przez Glenn Close na skutek odtrącenia dochodzi do zniekształcenia percepcji rzeczywistości. Wydaje się jej, że powinna znaczyć wszystko, a na skutek jakiejś fatalnej odmiany losu zaczyna znaczyć tyle, co nic. To rozkręca u niej ekstremalne emocje. Chce odzyskać obiekt swoich uczuć, usuwając przeszkodę, jaką jest jego żona. Zemsta, odwet ma być adekwatny do doznanego uszczerbku, do krzywdy. Stąd skrajna brutalność i wściekła, nadludzka agresja. Bohaterka wzmocniona przez nienawiść jest jak zombie lub filmowy upiór, który podnosi się, mimo zadania mu śmiertelnego ciosu. To ilustruje poziom morderczej furii spowodowanej cierpieniem. Close działa poza normalnością – jest w stanie acting-outu. Gdyby zabiła żonę Douglasa, byłaby to książkowa i kodeksowa zbrodnia w afekcie.
Wybuch i furia na poznańskim Dębcu
Tomasz J. zabił żonę Beatę J. i wysadził kamienicę, żeby zatuszować zbrodnię. Przed sądem odpowiedział za zabicie pięciu osób, usiłowanie zabójstwa 34 innych, znieważenie zwłok żony oraz spowodowanie wypadku, w którym ucierpiał jego syn. Był 4 marca 2018 roku, godzina 7.48. Pół kamienicy na poznańskim Dębcu wyleciało w powietrze. Nieszczelna instalacja, spekulowano. Mówiono też o katastrofie budowlanej. Nikt nie sądził, że za wybuchem stoi prawdziwa zbrodnia w afekcie. Pod gruzami, obok trzech innych ofiar, leżała Beata. Miała potwornie okaleczone ciało, m.in. wydłubane oczy, Na jej czole ktoś z potworną precyzją wyciął napis „za zdradę”. Czwarta ofiara zawalenia kamienicy zmarła w szpitalu. Już wtedy wiadomo, że sprawca musi być pośród rannych. Beata miała plany. Powiedziała mężowi już po sylwestrze, że z ich małżeństwem koniec. Chciała wyjechać do Londynu z nastoletnim synem, do nowego partnera. Tomasz groził, że na to nie ma jego zgody i że stanie się coś złego. Prokuratura zajęła się wypadkiem samochodowym spowodowanym przez Tomasza, w którym syn jego i Beaty został ciężko ranny. Prawdopodobnie Tomasz chciał popełnić tzw. samobójstwo rozszerzone, zabijając siebie i jego. Potem zabił Beatę - w afekcie - i odkręcił kurki z gazem dla zatarcia śladów.
Dr n. med. Jerzy Pobocha, przewodniczący Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Psychiatrii Sądowej, w „Palestrze”, piśmie adwokatury polskiej, wyjaśnia: „w silnym wzburzeniu często działa tzw. mechanizm ostatniej kropli. Wystarczy cokolwiek, żeby przelać kielich goryczy, przypomnieć od dawna skrywaną urazę, sprawić, by puściły hamulce: piosenka z przeszłości, zapach albo zdjęcie w mediach społecznościowych”. Silne wzburzenie jest jednak bardzo podobne do krótkotrwałej psychozy. Sprawca zbrodni
chwyta, co ma pod ręką. Zabija krzesłem, widelcem, żelazkiem, nożem do masła. Silnie zaciska usta i pięści, jego źrenice są rozszerzone. Tak silnemu wzburzeniu towarzyszą utrata głosu na przemian z krzykami i nieartykułowanymi dźwiękami. Niektórzy w kulminacyjnym momencie oddają mocz i kał. Bardzo trudno jest ustalić w śledztwie, czy wystąpiły jakiekolwiek bodźce, które mogły sprowokować sprawcę do mordu. Dlatego procesy o zabójstwa w afekcie są bardzo interesujące. Pierze się w nich brudy, ale i analizuje wielkie romanse, bierze pod lupę meandry uczuć i ciągi uczynków. To wszystko jest fascynujące. Opisy posiedzeń z sal sądowych, w których rozstrzygano w sprawach o zabójstwa w afekcie spełniały w Polsce XX-lecia międzywojennego rolę seriali sensacyjnych i plotkarskich. Ofiarą takiego sądowo-publicznego rozstrzygania winy padła najsłynniejsza z naszych zabójczyń w afekcie: Rita Gorgonowa.
Rita Gorgonowa: fizjologicznie skłonna do zbrodni
W międzywojniu pokutował w Polsce pogląd jeszcze sprzed stulecia, że mianowicie „kobiety są skłonne do morderstw, bo mają macicę”. Uważano, całkiem serio, że kobieta podczas okresu jest naturalnie skłonna do zbrodni, a adwokaci zabójczyń notorycznie używali podczas procesów argumentów właśnie tego typu. Sądowe rozprawy ogarnął „bulwarowy freudyzm”, psychoanaliza dla gawiedzi. Rita Gorgonowa była Dalmatynką, pisano więc w prasie, że ma „gorącą, nieokiełznaną krew” jednym tchem z tym, że jest „niepożądanym w Polsce katolickiej elementem pochodzenia zagranicznego, obcego naszej chrześcijańskiej kulturze”. Tutejsza (lwowsko-warszawsko-krakowska) kultura katolickiego miłosierdzia skazała ją już przed procesem. Zabita została bowiem Lusia Zarembianka, kilkunastoletni podlotek, „niewinne dziewczątko”.
W dwudziestoleciu międzywojennym kobiety postrzegano jako istoty podejrzane, niebezpieczne, fizjologicznie skłonne do zbrodni.
Kwestia winna macocha – niewinna opiekunka, odkąd ukazała się książka Cezarego Łazarewicza, wydaje się jednak być rozstrzygnięta. Nowe opinie specjalistów, poprzedzone studiowaniem dokumentów procesowych, świadczą o tym, że prawie sto lat po zabójstwie Lusi Zarembianki pęka martyrologiczny mit niewinnej Rity Gorgonowej, ofiary kołtuństwa.
Nocą z 30 na 31 grudnia 1931 roku w Brzuchowicach, naśladujących podmiejski kurort, w willi naśladującej szlachecki dworek, należącej do lwowskiego architekta Henryka Zaremby, z tych herbowych Zarembów, Pani zabiła pannę. Uderzając śpiącą dziewczynę w głowę dwukilowym dżaganem. Już pierwszy cios był śmiertelny, kolejne padły w morderczym zapamiętaniu. Po śmierci lub w agonii Lusia zostaje brutalnie zdeflorowana, jak orzekli biegli – palcami, by upozorować mord z lubieżności. Emilia Margerita Gorgon, z domu Ilić, z pochodzenia Dalmatynka (urodzona na terenie dzisiejszej Serbii), zatrudniona przez Zarembę w charakterze bony, na scenie, którą była willa i jej obejście, po zabójstwie wybiega po pomoc, obiega dom, skrywa zakrwawione ręce, usiłuje zmyć ślady krwi jak nie przymierzając Lady Makbet, tłucze szybę w drzwiach, a wodę dla ratowania 17-letniej Elżbiety, zamordowanej córki pana domu, przynosi nie z kuchni, a z przerębla w ogrodowym oczku, które to zachowanie wzbudza podejrzenia śledczych. Następnego ranka Rita wraz z Henrykiem lądują w areszcie we Lwowie. Po przesłuchaniach on zostanie wypuszczony, ona, jako oskarżona o zamordowanie dziewczynki, ściągnie na siebie nienawiść ulicy, niechęć gardzących nią matron, zajadłość świętoszkowatej kołtunerii. Publika, nie tylko lwowska, ale ogólnopolska, skaże Gorgonową od razu. Kobieta jest „elementem obcym, bałamucącą naszych mężów niekatoliczką, przybłędą, rozpustnicą, a mówiąc wprost, co cytowały rozprawiające z motłochem gazety, „zwykłą k...wą”. Zwykła czy niezwykła, Gorgonowa została poddana najpierw procedurze śledczej, potem procesowej.
Adwokat Axer w akcji
Sądził ją wybitny skład sędziowski, adwokata miała doskonałego, proces lwowski był skrupulatny. Jedyny cień na postępowanie przed sądem rzucała ława przysięgłych, złożona z samych byłych wojskowych i policjantów. Maurycy Axer wątpił, czy dociera do nich cokolwiek i czy nie opanowali przypadkiem umiejętności spania z otwartymi oczami. Gdyby jednak tak nie było, powinni zarejestrować co następuje:
Nocą, tuż przed sylwestrem, w willi Zaremby pod Brzuchowicami nocuje gospodarz i zarazem właściciel, jego konkubina Emilia Margerita Gorgonowa - matka jego 3,5-letniej córki Romusi, 14-letni syn Zaremby Stanisław i 17-letnia córka Elżbieta. Gorgonowa została przed paroma laty zatrudniona przez Zarembę do opieki nad 9-letnim Stasiem i 12-letnią Lusią. Było to tuż po tym, jak matkę swoich dzieci, z powodu „dziwnego zachowania, jednakże bez żadnych ekscesów”, umieścił dożywotnio w zakładzie psychiatrycznym. Z obowiązków bony Gorgonowa zdaniem jednych wywiązywała się świetnie, zdaniem innych fatalnie. Zdanie jak najgorsze miała o Ricie dorastająca Elżbieta, a Henryk Zaremba uległ tej opinii. Tuż po Nowym Roku on z Lusią i Stasiem mieli zamieszkać w wynajętym mieszkaniu we Lwowie. Co do Romusi, toczył się między matką a ojcem spór o to, kto się nią zajmie. Nie pozwalano już Ricie myć dziecka ani układać do snu. Domyślała się więc, że zostanie z Romusią w Brzuchowicach tylko na jakiś czas, a po odebraniu córki oddali się ją bez środków do życia. Na domiar złego, o czym Zaremba nie wie, Rita jest z nim w ciąży.
W domowym ognisku wykreowanym przez przebiegłą nastolatkę pod bokiem ojca-ofermy Rita była elementem niepożądanym. To był krąg, w którym obracały się niusie i usie, z eczkami i sinkami: Elżbieta była Lusią, Romusia – Musią, ojciec Tineczkiem, a Staś – Stasinkiem. Ritę nazywano „Panią”. To słowo coraz częściej było obarczone podtekstem „co pani tu robi?”. Nie ma się więc czemu dziwić, że Margerita Gorgonowa nie lubiła pasierbicy, a co za tym idzie – miała motyw. Poza motywem, na winie Gorgonowej zaciążyły w procesie dowody poszlakowe: odkryte w basenie narzędzie zbrodni, ślady krwi na jej futrze i staniku, na znalezionej w piwnicy chusteczce. Analizą tych śladów zajął się światowy autorytet w tej dziedzinie, odkrywca prawa dziedziczenia grup krwi, sam profesor Ludwik Hirszfeld. Ale i on, będąc biegłym również w krakowskim procesie apelacyjnym, nie znalazł dowodów ani winy, ani niewinności Gorgonowej.
Kluczowe dla procesu były zeznania Stasia, który fatalnej nocy dostrzegł przez oszklone drzwi „majak postaci w futrze”. Irena Krzywicka, autorka felietonów o procesie do warszawskich „Wiadomości Literackich”, po drugiej wizji lokalnej w willi Zaremby pisała: „Jadalnia, gdzie spał Staś, hol,wnęka Lusi, to niemal jeden pokój. Liczyć na to, że się zabije, i to uderzeniami twardego narzędzia, nie obudziwszy Stasia, było szaleństwem. Liczyć na to, że ofiara skona bez jęku – szaleństwo”. Wniosek? Zgodny z linią obrony adwokata Gorgonowej: zbrodni dokonał psychopata, przedkładający chorą przyjemność nad wszelki rozsądek. Krzywicka twierdziła, że przez drzwi salonu w ciemności Staś mógł widzieć tylko swoje imaginacje, nie postać Rity. Tego samego dowodziła we Lwowie dziennikarka Polskiego Radia, Elga Kern, rozwodząca się nad wpływem światła księżycowego na halucynacje dorastających chłopców. Staś przyznał przed sądem, że nie rozpoznał Pani od razu, ale po dwóch godzinach rozmyślań.
W jedynym wywiadzie, przeprowadzonym przez Krzywicką w przerwie rozprawy, Gorgonowa wylewa żal na „Henryczka”. Sześć lat z nim żyłam, dwoje dzieci, cztery skrobanki... żeby przynajmniej nie kłamał tak bezczelnie...”.
Czy były inne pomysły na wyjaśnienie zbrodni? Była wizja kazirodczego związku Stasia i Lusi, czy idea obciążenia winą ogrodnika. Ale jedyny obiecujący wątek, o mordercy grasującym w pobliżu i dokonującym podobnych mordów na nastolatkach – pozostał nieruszony. Cztery zabójstwa dziewcząt w promieniu zaledwie kilkuset metrów od willi Zaremby pozostały nieistotnymi. Prokurator w mowie końcowej bredził o „dziecięcym ciele zżartym przez ziemię”. „Podniesie ku wam piszczele swoich rąk” - grzmiał - „skieruje bezmięsny palec w waszą stronę i głosem cichym, zza grobu wyszepce: To ona mnie zabiła!” Mecenas Axer polemizował z bezmięsnym palcem, mówiąc o okrutnej, nieprzystępnej dla rzeczowych argumentów opinii publicznej. „Wobec Boga i ludzi oświadczam, że jestem niewinna” - powiedziała Rita w ostatnim słowie. We Lwowie ława przysięgłych stosunkiem głosów 9:3 skazała ją na śmierć przez powieszenie, na podstawie Constitutio Criminalis Carolina, szesnastowiecznego kodeksu słynnego z surowości. Sąd apelacyjny w Krakowie, na podstawie nowego prawa polskiego, skazał Ritę Gorgonową na 8 lat więzienia, uznając, że zabiła pod wpływem wzburzenia. Gorgonową pogrążyła opinia wybitnego biegłego, medyka sądowego Jana Olbrychta. Ten, walcząc z plotkami o jej niewinności, popełnił na ten temat pracę naukową, analizującą drobiazgowo akta sprawy i dowodzącą niezbicie, że rację miał prokurator.
Nieszczęście księżniczki Woronieckiej
Poza Ritą Gorgonową, inną słynną ofiarą prasy międzywojennej stała się zubożała księżniczka Zofia Zyta Woroniecka, która w listopadzie 1931 roku zastrzeliła w Warszawie swojego narzeczonego Jana Brunona Boya. Oddała siedem strzałów, a gdyby miała więcej kul, strzelałaby dalej. Typowa zbrodnia w afekcie. Podczas procesu nazywano ją w prasie wampirem i nimfomanką. Bulwarówki donosiły, że jej narzeczony odmawiał dokonywania na nim codziennych gwałtów, dlatego zginął z rąk chutliwej baby, kierującej się obrzydliwym pożądaniem. Prawda była inna, a chuci było w niej jak na lekarstwo. Jan Brunon Boy, właściciel sklepu „Boy i Spółka” w Warszawie przy ulicy Senatorskiej 31, zaręczył się z księżniczką Zofią Zytą Woroniecką w lipcu 1931 roku. Zrobił to dla prestiżu i pieniędzy. Kiedy jednak okazało się, że będzie musiał obejść się prestiżem, zaczął okazywać Zofii bezbrzeżną pogardę. Boy, łowca posagów, szybko znalazł nową narzeczoną, Stefanię Jennerówną, córkę łódzkiego bankiera. Zakochana Woroniecka tkwiła przy gnębiącym ją mężczyźnie, w nadziei że się z nią jednak ożeni. Zastrzeliła go podczas kłótni. Wyciągnęła rewolwer i ostrzegła, że jeżeli nie obieca jej małżeństwa, natychmiast się zabije. „Na co czekasz!” - miał zakpić nieudany narzeczony. I to wywołało lawinę. To był impuls, zadziałał psychiczny mechanizm spustowy. Zofia Woroniecka wycelowała w psychicznego, a jak się potem okazało także fizycznego, prześladowcę. Padła seria strzałów, wszystkie celne. Zabójczynię zawieziono do Tworek, wyglądała bowiem po wszystkim na niespełna rozumu. Tam ustalono jednak, że jest poczytalna, świadoma tego, co zrobiła i skłonna się bronić przed sądem. Sąd uznał ją za winną, ale wziął pod uwagę maltretowanie przez Boya. Opinia publiczna łaknęła zemsty i śmierci podsądnej. Skazano jednak Woroniecką na jedynie trzy lata więzienia, z powodu działania w afekcie.
Maria Zajdlowa: prawdziwe szambo
Kolejną sensacją międzywojennej Polski, tym razem aferą raczej dla plebsu, stało się zabójstwo Zosi Zajdlowej przez jej matkę Marię. Tę zbrodnię w afekcie popełniono w Łodzi, w 1938 r. Jak na 12-latkę Zosia wyglądała poważnie. Jej uroda zwracała uwagę, a zgodnie z zeznaniami zabójczyni „panowie już się za nią oglądali”. Maria od urodzenia dziewczynki uważała ją za przeszkodę stojącą na drodze ku szczęściu. Mogła dobrze wyjść za mąż, ale kto by chciał pannę z dzieckiem. Mogła wyjechać, ale córka jej to uniemożliwiała. Ba, matka winiła Zosię nawet za utratę figury po urodzeniu dziecka. Odkąd córka Marii Zajdlowej stała się nastolatką, Maria zaczęła mieć obsesję na punkcie koszmarnej przyszłości, jaka czeka ją przy dorastającej córce, po wielekroć od niej urodziwszej. Fantazjowała o tym, jak Zosią interesują się mężczyźni, których widziała u swojego boku. Wyobrażała sobie, jak bardzo będzie odróżniać się jej wiek dojrzały, mankamenty urody, przy fenomenalnej świeżości i urokliwości dziewczyny. Matka nienawidziła córki także za jej niewinność. Zamordowała dziewczynkę na skutek nagłego wzburzenia i utopiła jej zwłoki w ustępie w podwórzu kamienicy. Potem zaczęła cyrk z matką pogrążoną w niepewności i złych przeczuciach. Policji i sąsiadom powiedziała, że Zosię porwano. Odbierała od porywaczy napisane przez siebie listy i rozpaczała nad wyraz realistycznie. Prawdę o tej ohydnej zbrodni w afekcie odkrył komendant łódzkiej policji Anatoliusz Elzesser-Niedzielski. Maria Zajdlowa dostała dożywocie, a ludzie dostali igrzyska. Ponieważ prasa podała adres rodziny Zajdlów, po wyłowieniu z latryny zwłok 12-latki tłum sforsował drzwi ich mieszkania. Ludzie chcieli się przekonać na własne oczy, jak wygląda trup, który parę dni przeleżał w szambie. Pogrzeb Zosi Zajdlowej był dla gawiedzi jak najlepsza atrakcja, a jej kulminacją miało być otwarcie trumny na cmentarzu.
Muza zwana „Duchą” przez swego geniusza
„Zabójstwo z miłości”. Czyżby subtelniejsza odmiana zabójstwa w afekcie? Pisano o nim fachowo „zabójstwo, w którym ofiarę i zabójcę łączyła wzajemna relacja oparta w jakiś sposób na seksie lub uczuciu miłości, dokonane w stanie ekstremalnego pobudzenia emocjonalnego (silnego afektu)”. To pojęcie nie występuje dzisiaj w prawie żadnym kodeksie karnym, jednak zwłaszcza we Francji i w USA bywa przez obrońców wykorzystywane by wybronić sprawców morderstw w afekcie. W świetle prawa amerykańskiego termin zabójstwa z miłości obejmuje przypadki zabójstw, w których przestępstwo nie zostało wcześniej zaplanowane, a do jego popełnienia doszło w stanie ekstremalnego pobudzenia emocjonalnego. Wszystko po to by wykluczyć premedytację.
Najsłynniejszym dla polskiego piekiełka zabójstwem tego typu był mord na muzie niemieckiej moderny i polskiego „nie wiadomo czego”, co nastąpiło w Krakowie po secesji: Dagny Juel Przybyszewskiej, żonie Stanisława Przybyszewskiego. Tadeusz Boy-Żeleński nazywał ten i inne tego typu przypadki „le crime passionnel”, zabójstwami dokonanymi pod wpływem namiętności miłosnych. Dagny była z Przybyszewskim w związku tyleż namiętnym, co toksycznym. Miała z nim dwoje dzieci, Ivę i Zenona, ale na krótko przed fatalnym wyjazdem na Krym, Marta Foerder, stała kochanka Przybyszewskiego, popełniła samobójstwo będąc z nim w kolejnej, niechcianej ciąży. Nie ma pewności czy zabójca Dagny, młody poeta i syn kopalnianego potentata Władysław Emeryk w ogóle był jej kochankiem. Jest za to pewność co do tego, że mąż wyprawił Dagny z dziećmi na Krym, „pod pieczą” i na koszt Emeryka, ponieważ związał się uczuciowo z ukochaną żoną prześwietnego młodopolskiego poety Jana Kasprowicza. Dagny Juel Przybyszewska codziennie wychodziła w Tyflisie (Tbilisi) na pocztę w trwożliwym oczekiwaniu wieści od męża. Nie dostała żadnej wiadomości, dlatego, jak opisał potem Boy Żeleński, „szalała z niepokoju”. A Emeryk ją dyskretnie obserwował. Cierpiał jak potępieniec widząc, jak wielkim uczuciem i ufnością darzy Dagny swojego Stacha. Tymczasem ten ostatni, nie zamierzając dołączyć do Dagny i dzieci, nie wychodził z łóżka zaborczej Kasprowiczowej. W pośmiertnym artykule, mającym być epitafium dla Dagny, w której to bardziej skrycie, to znów jawniej się kochał, Boy Żeleński napisał, że od pewnego czasu towarzyszyła jej śmierć. Przecież choćby Stanisław Korab-Brzozowski, piekielnie zdolny poeta, popełnił samobójstwo po odtrąceniu przez Dagny. Tym razem nadszedł czas na afekt Emeryka i popełnioną w nim zbrodnię. Władysław Emeryk, zanim strzałami w skronie zabił Dagny i siebie, napisał list do przyjaciela, w którym zadbał nawet o wystawienie w trumnie i pochówek ukochanej. Strzelił do niej w pokoju obok którego za zamkniętymi drzwiami była dwójka jej dzieci. Nie spodziewała się tego, umarła natychmiast. Emeryk nie zaplanował zbrodni jeszcze przed wyjazdem na Krym, a zamiar jej powziął nagle. Napisał i nadał list, zamknął drzwi na klucz i podszedł do Dagny od tyłu. Myślała pewnie że jak zwykle ją obejmie, a ona kolejny raz odtrąci jego niezdarną, młodzieńczą namiętność. Tymczasem namiętność zrodziła zbrodnię.