Strach narósł szczególnie po tym, jak policja upubliczniła zapis rozmowy telefonicznej z operatorem alarmowej linii 911. – Błagam jedźcie jak najszybciej Grand Floridian. Ktoś się tam utopił, albo coś go wciągnęło do wody Seven Seas Lagoon Lake – dzwoniła jakaś kobieta, która nie znajdowała się bezpośrednio na terenie kurortu, ale widziała desperacką akcję. Jej telefon sprawił, że na miejsce przybyła pomoc. Niestety jak się okazało za późno. Dwuletni Lane Graves, który beztrosko bawił się nad jeziorem został porwany przez potężnego aligatora. Mimo desperackiej walki ojca, bestia wciągnęła dziecko do wody. Jego ciało odnaleziono po 18-godzinnych poszukiwania. Zaraz po tej tragedii wyszło też na jaw, że zarząd luksusowego disneyowskiego Grand Floridian Resort and Spa był alarmowany przez wydział parków i rewirów wodnych o tym, że w jeziorku połączonym kanałami z innymi akwenami, są aligatory. Mimo tego nie postawiono ani płotu ani znaku ostrzegającego. Zrobiono to dopiero tydzień po tragicznej śmierci dwulatka. To wszystko spowodowało, że wiele osób, które regularnie wybierały się na Florydę do jednego z disneyowskich kurortów, w tym roku zmienią plany. Zwłaszcza ci, którzy odpoczywali w tym samym kompleksie i wybierali się tam z dziećmi. – Jeździłem tam wielokrotnie. Byłem zadowolony ale teraz jestem w wielkim szoku. Przecież to mógł być mój syn. Nie wyobrażam sobie takiej tragedii – mówi Robert Guerreiro. Podobnie jak on myśli obecnie wiele innych osób planujących wakacje.
Po tragedii na Florydzie Amerykanie tracą zaufanie do Disneya
Tragedia, jaka wydarzyła się na Florydzie w jednym z należących do Disneya kurortów może mocno niekorzystnie odbić się na dla niego wizerunkowo i finansowo. Amerykanie są wstrząśnięci i przerażeni. Zwłaszcza tym, że – mimo świadomości o istniejącym zagrożeniu ze strony aligatorów – ignorowano je i nie ostrzegano ludzi, przybywających tam na wakacje z całymi rodzinami.