Żeby tak wszyscy zachodni przywódcy, którzy zapowiadali swój przylot na pogrzeb śp. pary prezydenckiej byli tak zdeterminowani. Prezydent Gruzji pokazał całemu światu, że dla chcącego nic trudnego i wystarczyła tylko odrobina wysiłku, by pokonać chmurę pyłu wulkanicznego i nawet zza oceanu przedostać się na kontynent europejski.
Droga Micheila Saakaszwiliego do Krakowa trwała kilkanaście godzin. Jeden z najbliższych politycznych przyjaciół Lecha Kaczyńskiego był z wizytą w USA kiedy dowiedział się, że przez wybuch wulkanu na Islandii nie będzie mógł wziąć udziału w pogrzebie. Prezydent Gruzji nie pozwolił aby chmury popiołu przeszkodziły mu w pożegnaniu z przyjacielem.
W Stanach Zjednoczonych wynajął samolot, który ze względu na trudne warunki panujące w przestrzeni powietrznej musiał lądować już w Portugalii. Stamtąd Saakaszwili udał się do Włoch, ale utknął na lotnisku w Rzymie. Włosi nie zgodzili się na start maszyny, ale przywódca Gruzji był tak uparty, że nie mieli innego wyjścia.
Prezydent z Włoch poleciał do Turcji, dalej do Bułgarii, a później do Rumunii. Dopiero z tego kraju wyleciał do Krakowa. Trwający kilkanaście godzin lot z przesiadkami zakończył się sukcesem, ale Saakaszwili nie zdążył już na mszę w Bazylice Mariackiej.
Jeszcze gorzej do Polski podróżowała żona Micheila. Pierwsza Dama Gruzji i oddana przyjaciółka Marii Kaczyńskiej, Sandra Roelefs jechała do Krakowa samochodem. Za kierownicą spędziła bez przerwy 13 godzin.