Konwój został ostrzelany w gruzińskiej miejscowości Alchagori. Przez moment było naprawdę niebezpiecznie. Wszyscy padli na ziemię, a ochrona prezydencka odpowiedziała ogniem. Na szczęście nikomu nic się nie stało.
Gruzja. Tuż po godzinie 14 czasu polskiego. Kolumna samochodów prowadzona przez patrol gruzińskich żołnierzy opuszcza lotnisko i nieoczekiwanie udaje się w kierunku obozów dla uchodźców przy granicy z Osetią. Obaj prezydenci jadą w jednym aucie. Jest odpowiednio oznakowane. Kilkadziesiąt minut później kawalkada jest już na krętych górzystych dróżkach. Nagle kierowca mikrobusu wiozącego dziennikarzy wciska pedał gazu i zaczyna wyprzedzać pozostałe auta. Zbliża się godz. 15. Na posterunku nieopodal miejscowości Alchagori samochody zostają zatrzymane przez patrol. Minister Michał Kamiński (36 l.) wysiada z busu i zerka w kierunku prezydenckiej limuzyny. Nagle z odległości około 30 metrów padają strzały z broni maszynowej. Dziennikarze padają na ziemię. Prezydenci Kaczyński i Saakaszwili nerwowo gestykulują. Ogniem odpowiada prezydencka ochrona.
Lech Kaczyński nie ma złudzeń: strzelali Rosjanie. Skąd o tym wie? Już na konferencji prasowej precyzuje: - Słyszałem okrzyki tych ludzi. W dodatku od dawna wiem, że w tych okolicach są Rosjanie. A być ich nie powinno - ucina.
- Pan prezydent zachował zimną krew - komentuje na gorąco minister Kamiński.
Lech Kaczyński poleciał do Gruzji na uroczyste obchody rocznicy Rewolucji Róż. Pięć lat temu od władzy w Gruzji odsunięty został Eduard Szewardnadze, a prezydentem republiki został właśnie Saakaszwili. Miało być miło i świątecznie. Tymczasem niewiele brakowało, by doszło do niewyobrażalnej tragedii.
Tuż po incydencie pojawiły się spekulacje, że cała sytuacja została sprowokowana przez... Saakaszwilego, który chciał pokazać, że Rosjanie nie przestrzegają pokojowych ustaleń. Strona gruzińska zdecydowanie zaprzecza i obwinia za atak Rosjan. A ci mówią krótko: nie mamy z tym nic wspólnego!