Wielka reforma systemu imigracyjnego, jak określa się obecnie amnestię, była jedną z ważniejszych obietnic przedwyborczych Obamy jeszcze w 2008. Obama jej nie spełnił, choć dostał wszelkie możliwości, by to zrobić, bo po wyborach w 2008 miał demokratyczną Izbę i Senat. Nie zdarza się to często, by jedna partia kontrolowała wszystko. Był to jednak mandat Amerykanów na zakończenie
znienawidzonych wojen w Iraku i Afganistanie i odreagowanie niepopularnego Busha, a nie na amnestię. Można sadzić, że Obama tak to rozumiał. Po wyborach w 2010 wszystko się zmieniło. Izba stała się republikańska i Obama nie mógł już przeprowadzić reformy imigracyjnej, bo blokowali go republikanie. Tak przynajmniej twierdził. Przez ostatnie dwa lata o amnestii mówiło się niewiele. Przed wyborami w tym roku prezydent niejasno obiecywał, że w drugiej kadencji zrobi to, czego nie zdążył w pierwszej i dlatego potrzebuje jeszcze kolejnych czterech lat. Dostał je w znacznej mierze przy pomocy społeczności latynoskiej. Romney dostał tylko 27 proc. głosów latynoskich. Oznacza to, że praktycznie cała społeczność liczy teraz na szybką legalizację swoich rodzin, przyjaciół i znajomych. Obyczajowo katolickim Latynosom jest o wiele bliżej do republikanów, ale nie to się liczy.
Głosują na partię, która daje im więcej świadczeń socjalnych i przynajmniej obiecuje amnestię. Co teraz zrobi Obama? Pokazał już, że jeśli Kongres nie chce przyjąć Dream Act, to będzie rządzić dekretami. W sierpniu zarządził wstrzymanie deportacji dla młodzieży, jest to jednak rozwiązanie połowiczne, bo nie daje im drogi do pełnej legalizacji i obywatelstwa.
Już w pierwszym wystąpieniu w środę po północy, tuż po zakończeniu wyborów Obama wymienił reformę imigracyjną jako jedno w wielkich zadań drugiej kadencji. Demokraci są bardziej przychylni imigracji, bo zwiększa im to liczbę wyborców. Partia Republikańska coraz bardziej staje się partią białych, a demokraci są teraz partią mniejszości, które razem stanowią już prawie większość, a już za kilka lat staną się nią faktycznie.