To co działo się na miejscu katastrofy prezydenckiego tupolewa przechodzi ludzkie pojęcie. Wokół wraku maszyny szybko zebrał się tłum ciekawskich gapiów oraz milicjantów i żołnierzy, którzy mieli bronić dostępu do rozbitej maszyny.
Świadek tych wydarzeń, montażysta TVP Sławomir Wiśniewski opowiedział „Faktowi” jak przypadkowi ludzie podchodzi i rozkradali co tylko popadnie. - Słyszałem, jak ktoś się chwalił, że ma licznik. Inny mówił o zegarku.. Potem rzeczy zabrane z miejsca tragedii można było kupić – potwierdza montażysta.
Dlaczego kordon milicjantów i żołnierzy, którzy otoczyli miejsce tragedii nie pilnowali, by szabrownicy nie bezcześcili pamięci zmarłych? Rosyjskie służby były zbyt zajęte wyganianiem dziennikarzy.
Reporterzy chcieli przede wszystkim rzucić się na pomoc ofiarom, a dopiero potem zdawać relację z dramatycznych wydarzeń, ale Rosjanie obawiali się, że wyjdą na jaw jakieś kompromitujące szczegóły katastrofy.
Sławomir Wiśniewski jest pewien, że hien żerujących na katastrofie mogło być znacznie więcej. Rosyjscy mundurowi, mieszkańcy Smoleńska, każdy mógł wziąć co popadnie. Montażysta na własne oczy widział jak miejscowi ludzie kręcili się wokół samolotu, grzebali w przeoranej wrakiem maszyny ziemi.
– Nie widziałem, co robili. Skupiłem się na ochronie kamery i taśmy z nagraniem – mówi Faktowi Wiśniewski. – Ale następnego dnia ci miejscowi chwalili się, co znaleźli przy tupolewie. Dlaczego w ogóle obcym pozwalano tam dojść?