Jak rozpoczęła się pana przygoda ze wspinaczką?
Kiedy przyjechałem z Pomorza na Śląsk, do szkoły górniczej, miałem 14 lat. Ćwiczyłem wtedy judo i nawet miałem jakieś wyniki. Gdy zacząłem pracować w kopalni i równocześnie studiować, nie starczyło już czasu na regularne uprawianie sportu. Brakowało mi jednak ruchu i wysiłku fizycznego. Zapisałem się więc do klubu speleologicznego, później klubu taterniczego i tak się to wszystko zaczęło. Góry mnie wciągnęły, były coraz wyższe i wyższe, a w pewnym momencie zrezygnowałem z pracy i zająłem się tylko wspinaczką.
Wiele osób nie rozumie co człowieka pcha w miejsca tak nieprzyjazne dla człowieka i jego organizmu, jak szczyty górskie powyżej 8 tys. metrów. Dlaczego pan się wspina?
Na początku była to przede wszystkim przygoda i przyjemność. Proszę pamiętać, że pracowałem w kopalni na Śląsku. Wyrwać się z tego miejsca na jakiś czas, odetchnąć, poznać fajnych ludzi i przeżyć coś niepowtarzalnego - to było bezcenne, zwłaszcza w tamtych czasach. Nie ukrywam, że w pewnym momencie pojawiło się również ryzyko, które trzeba było podjąć przy każdej kolejnej wyprawie. Jednak podobało mi się to, a pokonywanie własnego strachu było dla mnie dużym wyzwaniem i dawało mi jednocześnie wiele satysfakcji.
Podobnie jak zdobywanie kolejnych szczytów?
Tak, każda wyprawa to wyzwanie, ale nigdy nie napinałem się, że muszę gdzieś koniecznie wejść. Traktowałem to jako jedną wielką przygodę. A że miałem determinację i dobre przygotowanie, stosunkowo szybko pojawiły się wyniki i zacząłem być dostrzegany. Zacząłem brać również udział w poważniejszych wyprawach organizowanych przez Polski Związek Alpinizmu czy też kluby wysokogórskie.
Alpinizm jest dla pana sportem?
Taki jak ja uprawiałem - z pewnością tak. To sport, kiedy wchodzi się na szczyt zupełnie nową drogą i kiedy nikt przed tobą jeszcze tego nie dokonał. Bez wątpienia piękno gór zawsze mnie urzekało, a ich magię czuł chyba każdy, kto choć raz się wspinał. Jednak nie ukrywam, że żyłka rywalizacji zawsze w tym moim wspinaniu była. Rywalizacja i ryzyko, to właśnie przyciąga w góry wspinaczy. To również przyciągało i mnie. Bez wątpienia chodzenie po górach mobilizuje najbardziej ze wszystkich sportów.
Boi się pan czasem?
Oczywiście. Zawsze miałem obawy, ale jak byłem młodszy miałem ich zdecydowanie mniej. Od początku wiedziałem, że góry są nieprzewidywalne, ale czułem się silny i dobrze przygotowany. Starałem się nie dopuszczać myśli, że zdarzy mi się coś poważnego. Jednak młodzieńcza brawura brała często górę i na początku mojego wspinania miałem wiele sytuacji, które mogły zakończyć się poważnym wypadkiem lub śmiercią. Tak naprawdę wiele razy żegnałem się z życiem. Zawsze powtarzałem, że mam wyjątkowe geny i wytrzymałość, pozwalające mi przetrwać w ekstremalnych warunkach. Jednak w wielu sytuacjach decydowało zwyczajne szczęście. Teraz mam 63 lata, młodą żonę, 11-letnią córkę, a także większą wyobraźnię.
Wielu pana kolegów tego szczęścia nie miało. W tym roku zginęli Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski podczas zejścia z Broad Peak, a także Artur Hajzer na stokach Gaszerbrum I. Wcześniej góry zabrały wielu innych znanych polskich alpinistów. Jeden z największych, Jerzy Kukuczka, zginął na pana oczach podczas wejścia na Lhotse w 1989 roku...
Tak, podczas wejścia na południową, niezdobytą wtedy ścianę Lhotse. Była to bardzo trudna i niebezpieczna wyprawa. Jurek szedł pierwszy i na wysokości 8300 metrów odpadł od ściany. Lina się zerwała i spadł w przepaść.
Jak się czuje człowiek, kiedy widzi śmierć przyjaciela?
Widziałem, że Jurek spadł do podstawy i że nic nie mogę zrobić w tej sytuacji, w żaden sposób mu już pomóc. Sam musiałem się ratować, bo moje położenie było bardzo trudne. Jurek spadł z radiotelefonem, lina się zerwała, a byliśmy wtedy już powyżej 8 tys. metrów. Świadomość tragedii i tego co się stało przychodzi po czasie, kiedy człowiek jest już w bezpiecznym miejscu. Świadomość, że straciło się przyjaciela i tego, że jest to przecież ogromna tragedia dla całej jego rodziny. Niektórzy w takich sytuacjach załamują się i przestają się wspinać.
To była najbardziej tragiczna wyprawa z pana udziałem. Którą z nich uważa pan natomiast za swój największy sukces?
Najbardziej sobie cenię zdobycie K2 od północnej strony podczas wyprawy w 1996 roku. K2 to bardzo piękna, ale niezwykle wymagająca technicznie góra. W dodatku trzeba mieć sporo szczęścia jeśli chodzi o pogodę, aby warunki do przeprowadzenia ataku na szczyt były korzystne.
Co czuje pan będąc wreszcie na szczycie?
Olbrzymią satysfakcję z realizacji celu. Do takich wypraw człowiek przygotowuje się niekiedy nawet kilka lat. I to zarówno finansowo i organizacyjnie, jak i psychicznie. Ale to jest tak, że im trudniej coś osiągnąć, tym satysfakcja większa.
Zdobył pan 10 spośród 14 ośmiotysięczników. Do zdobycia korony Himalajów i Karakorum, jak łatwo policzyć, pozostają jeszcze cztery.
Byłem 16 razy na szczytach ośmiotysięcznych i nie mam żadnej presji, aby zdobyć brakujące cztery. Jestem w tej chwili przede wszystkim przewodnikiem, co daje mi olbrzymią satysfakcję i to mi w zupełności wystarcza. Chociaż być może jeszcze w tym roku uda mi się zdobyć kolejny ośmiotysięcznik podczas mojej wyprawy przewodnickiej na Manaslu.
Od wielu lat jest pan przewodnikiem, a pana Agencja Górska Patagonia pod hasłem „Kultowe szczyty dla Ciebie” organizuje wyprawy w najwyższe góry świata. Wiele osób, w tym również doświadczeni wspinacze, narzeka, że obecnie w górach panuje zbyt duży ruch.
Jestem zdania, że nikomu chodzenia po górach nie powinno się zabraniać. Ci, którzy uprawiają wspinaczkę sportową, ciągle mogą wspinać się w wielu innych miejscach lub innymi trasami. W górach naprawdę dla każdego znajdzie się miejsce. Co oczywiście nie oznacza, że każdy ma takie same szanse na zdobycie szczytu, gdyż w grę wchodzi wiele czynników. Jeśli widzę, że ktoś nie ma takiej szansy, już na wstępie staram się odradzić mu taką wyprawę.
Jakie są indywidualne koszty podobnej przygody?
Wszystko zależy o skali trudności. Z reguły jest to od kilku tysięcy, aż do kilkudziesięciu tysięcy dolarów - w przypadku gór najwyższych, takich jak Mount Everest. Zapraszam do odwiedzenia mojej strony internetowej www.patagonia.com.pl. Można tam znaleźć więcej informacji, a także terminarz wypraw.
W Nowym Jorku, korzystając z zaproszenia Polonijnego Klubu Podróżnika, odbył pan kilka spotkań z polonijną publicznością. Czy będzie pan miał choć chwilę czasu na zwiedzanie metropolii?
W Nowym Jorku jestem po raz trzeci. To krótka, ale bardzo intensywna wizyta. Jej głównym celem było spotkanie z moim synem Marcinem, którego nie widziałem od kilku lat. Poza tym to mój pierwszy tak daleki wyjazd z córką Martą. Ona jeszcze nie była w Stanach, więc na pewno chcę pokazać jej Nowy Jork. Mieliśmy już okazję przepłynąć się wokół Statuy Wolności, a także byliśmy w wielu ciekawych miejscach na Manhattanie. Jutro natomiast będziemy mieli okazje, aby powspinać się jeszcze w skałkach, gdzie zabierają nas moi znajomi. Za kilka dni będę już jednak na kolejnej górskiej wyprawie - w Gruzji.
Rozmawiał Marcin Żurawicz
Ryszard Pawłowski - polski taternik, alpinista i himalaista, również instruktor i przewodnik górski. Z wykształcenia inżynier elektryk. Uczestnik blisko 200 wypraw w góry świata, czterokrotny zdobywca Everestu (jako pierwszy i jedyny z Polaków dokonał tylu wejść), członek The Explorers Club.
Ryszard Pawłowski: Wiele razy żegnałem się z życiem
2013-08-04
20:43
Ryszard Pawłowski, znany polski himalaista, instruktor i przewodniki górski specjalnie dla "Super Expressu"