- Zostałam zaatakowana od tyłu, wsadził mi ręce pod spódnicę i dotykał mnie, wykręcił mi ręce i nic nie mogłam zrobić! - opowiada wstrząśnięta Evelin Malcherczyk, młoda Niemka polskiego pochodzenia, która podczas fali ataków na kobiety znalazła się w najbardziej niebezpiecznym miejscu – na dworcu w Kolonii. To tam agresywne, podpite grupki mężczyzn arabskiego pochodzenia osaczały kobiety, gwałciły je, obmacywały, okradały. Co najmniej jedną okaleczono płonącą petardą. Na policję wpłynęło już 160 zgłoszeń. Gdzie mundurowi byli wcześniej? Szef kolońskiej policji odmówił podania się do dymisji – twierdzi, że w zaistniałej sytuacji jest jeszcze bardziej potrzebny. Funkcjonariusze przyznają, że „zbagatelizowali zagrożenie”. Zewsząd słychać głosy, że wielu chciało zamieść sprawę pod dywan - oskarżenia takie padają pod adresem władz, policji czy mediów, które początkowo milczały na temat dramatu kobiet w Niemczech. Niemal wszyscy sprawcy ataków są na wolności, zatrzymano na razie tylko paru podejrzanych. Nic też nie słychać o planach ograniczenia liczby imigrantów lub opanowania chaosu podczas ich rejestracji, także przed napływem uchodźców z Niemiec do innych państw.
ZOBACZ TEŻ: Hordy uchodźców gwałcą na ulicach. Fala ataków na kobiety w Niemczech. Już 130 ofiar!
Tymczasem burmistrz Kolonii Henriette Reker (60 l.) twierdzi, że kobiety same są sobie winne, bo nie powinny prowokować napastników: „Kobiety powinny zachowywać się w odpowiedni sposób – trzymać się w odległości wyciągniętego ramienia od obcych mężczyzn, a także chodzić w zwartej grupie, nie rozdzielając się. Zwłaszcza w czasie karnawału muszą uważać, by ich wesołe zachowanie nie zostało pomieszane z okazywaniem seksualnej dostępności”.