Do zagłady doszło 16 marca 2022 roku. Ze śledztwa "Amnesty International" wynika, że atak został "prawie na pewno" przeprowadzony przez rosyjski samolot myśliwski, który zrzucił dwie 500-kilogramowe bomby. Spadły blisko siebie i eksplodowały jednocześnie. Najbardziej prawdopodobnie, że samoloty, które przeprowadziły uderzenie, to myśliwce wielozadaniowe — Su-25, Su-30 czy Su-34. Wystartowały z pobliskich lotnisk z terenu Rosji. Kreml jednak do dziś zaprzecza, że to ona odpowiada za atak.
Ukraiński rząd szacuje liczbę ofiar śmiertelnych na ok. 300. Zdaniem dziennikarzy "AP", którzy przeprowadzili rozmowy z 23 ocalałymi z teatru, mogło w nim zginąć nawet 600 osób.
W rozmowie z Wirtualną Polską Maria Kutniakowa wróciła do tej tragedii. Jak tłumaczyła, ze choć wielu jej znajomych opuściło miasto w pierwszych dniach wojny, ona (ze swoimi najbliższymi) się na to nie zdecydowała. - W końcu w Mariupolu przeżyliśmy rok 2014, a wtedy przez trzy miesiące był pod rządami "separatystów". Pamiętaliśmy anarchię, która wtedy panowała. Liczyliśmy, że teraz w najgorszym razie będzie podobnie, ale na pewno nie gorzej. No i wierzyliśmy, że nasza armia spisze się dużo lepiej niż osiem lat wcześniej. Mariupol to ukraińska "forpoczta" - tłumaczyła.
Sytuacja zmieniła się, gdy Rosjanie zaczęli bombardować miasto. - Z każdym dniem coraz więcej ludzi chciało uciekać. Tworzyli kolumny, ręce obwiązywali białymi bandażami, na tablicach pisali "dzieci" i próbowali uciec z miasta. Ukraińscy żołnierze mówili: "Próbujcie, ale tam wszystko zaminowane, istnieje duże prawdopodobieństwo, że zostaniecie zabici" - wspominała pani Maria. - 10 marca w nasze mieszkanie uderzył pocisk. Prosto w kuchnię i to nasze jedzenie. Przeprowadziliśmy się do sąsiadów. Było nas sześcioro. Sześć herbatników dziennie na osobę, 1/6 jabłka, trochę rodzynek, dwie szklanki wody - to był nasz jadłospis. Przez sześć dni, sześć osób siedziało w korytarzu o wymiarach 2×1,5 m pod krzyżowym ogniem - mówiła wstrząsająco.
Jak doszło do tego, że w miejscowym teatrze znalazły się setki ludzi? - Ludzie próbują iść tam, gdzie jest jakaś grupa. Tak pewnie działa psychika, wydaje ci się, że im więcej ludzi, tym bezpieczniej. A nas było sześcioro w pustym, na wpół zrujnowanym budynku. Prawie skończyło nam się jedzenie i woda. Na podwórku stały czołgi. Czasem otwieraliśmy drzwi, żeby zobaczyć, co się dzieje. Za którymś razem usłyszałam, że w Teatrze Dramatycznym jest wielu ludzi. Niektórzy się tam schronili, a inni przychodzili po informacje, szukali bliskich, lekarstw, jedzenia. Do tego pracownicy komunalni dowozili wodę na plac przed teatrem. Pomyśleliśmy, że jeśli kogoś będą ewakuować, to na pewno z tego miejsca. Postanowiliśmy: idziemy - wyjaśniała.
- W normalnych czasach do Teatru Dramatycznego można było dojść z mojego mieszkania w 30 minut. Teraz otaczały nas ruiny, więc droga trwała znacznie dłużej (...) Do teatru docierali ludzie z okolicznych wsi i miasteczek. Mieszkali tam również ci, których domy zostały zniszczone. Na miejscu wreszcie wypiliśmy gorącą herbatę - mówiła.
Co uratowało jej życie? Jej wspomnienia naprawdę poruszają! - Byłam w grupie, która opuściła teatr przed atakiem. Nie wierzyłam, że los nas uratował, że nie byłam w środku. Nie wierzyłam w skalę tej zbrodni, tak jak trudno uwierzyć w to, co zrobiliśmy. Pobiegliśmy do filharmonii, gdzie wydawano zupę z mięsną wkładką. Na chwilę ta miska zupy stała się ważniejsza niż to, że uciekliśmy z teatru - szczerze wyznała.
- Po ataku wiedzieliśmy, że musimy opuścić Mariupol (...) Teraz większość ludzi, których znam, wyprowadziła się z miasta, a informacje o tych, którym się nie udało, nie są zbyt precyzyjne. Jedno jest pewne - tam jest katastrofa humanitarna, jest "taniec na kościach" - mocno oceniła. Na koniec jednak wlała w serca czytelników odrobinę optymizmu.
- Wszyscy, który znam, a którzy wyjechali, wyglądają dziś na całkiem pogodnych. Ktoś zakłada firmę, ktoś szuka pracy. Żyjemy dzisiaj, staramy się przystosować do nowych okoliczności. Są sytuacje, kiedy płaczemy, ryczymy, bo potok złych wieści z Mariupola nie ustaje. Po wyjeździe na kilka miesięcy wpadłam w depresję. Jednak powtarzam sobie i rodzinie: ta historia pokazała, że każdy dzień może być ostatni, bo jakiś palant postanowi nas bombardować. Nie po to wydostałam się z piekła, żeby dziś chodzić z martwymi oczami.