Jechali do pracy, czekali na samolot, by odwiedzić krewnych za granicą, spokojnie stali na stacji metra. Nie mieli pojęcia, że za chwilę zginą, nie pożegnali się ze swoimi bliskimi. Znamy coraz więcej twarzy 34 niewinnych ofiar islamskich fanatyków, którzy we wtorkowy poranek zaatakowali metro i lotnisko w Brukseli. Wiele z tych osób oficjalnie uznawanych jest za zaginione, a ich rodziny żyją resztką nadziei, że jeszcze się odnajdą.
Pierwszą zidentyfikowaną osobą jest Adelma Marina Tapia Ruíz (?37 l.), która zginęła na lotnisku Zaventem. Pochodziła z Peru, od kilku lat mieszkała z rodziną w Brukseli. Marzyła o otwarciu tam peruwiańskiej restauracji. W dniu zamachu z mężem i córkami, Maureen i Alondrą (4 l.), miała lecieć do USA. Niewiarygodny przypadek sprawił, że tuż przed eksplozją bliźniaczki podczas zabawy odłączyły się od rodziców, a mąż kobiety pobiegł za nimi. Adelma została w kolejce przy punkcie odpraw. Właśnie wtedy halą wstrząsnął wybuch. Zginęła na oczach swoich bliskich. Oni zostali ranni, lecz przeżyli. Jedna z bliźniaczek jeszcze przebywa w szpitalu.
Wciąż nie wiadomo, co stało się z Sashą i Alexandrem Pinczowskimi. Pochodzące z Grecji, lecz mieszkające w Nowym Jorku rodzeństwo o polsko brzmiącym nazwisku było w hali odlotów w momencie zamachu. Krewni wciąż nie mają o nich żadnych wieści. Podobnie jest z Davidem Dixonem (53 l.). Ten Brytyjczyk pracujący w Brukseli jechał metrem do pracy. Od tamtej pory nie skontaktował się z żoną, która została w domu z kilkuletnim synkiem. Niestety, mężczyzna też prawdopodobnie zginął w zamachu.
Zobacz także: Znaleziono tajemniczy testament jednego z zamachowców. Zamachy w Brukseli. RELACJA NA ŻYWO