"Super Express": - Jak zareagowali państwo na zmianę terminu ewakuacji Polaków z terenów działań wojennych? W myśl pierwszych planów już powinniście być w Polsce.
Walentyna Staruszko: - Na początku w ogóle myśleliśmy, że ewakuacja obejmie tylko tych ludzi, którzy są członkami stowarzyszeń polonijnych. Okazało się, że plany ewakuacji są szersze. Gdy plany ewakuacji zostały ogłoszone, chcieli do niej przystąpić nawet ci ludzie, o których nie wiedzieliśmy, że są Polakami. Dlatego rozumiem i nie mam pretensji, że ze strony państwa polskiego potrzebny był dodatkowy czas, aby podjąć decyzję, dokąd zawieźć tych ludzi, w jaki sposób im pomóc itd.
- Gdy w Polsce podejmowano temat ewakuacji, mówiono o ludziach, którzy z tego powodu zrezygnowali z pracy, posprzedawali swój dobytek, swoje mieszkania. Jak wyglądały te przygotowania?
- Na pewno taka decyzja to bardzo odważny krok. Pamiętajmy jednak, że z Doniecka wyjechało już bardzo dużo ludzi i nie można powiedzieć, żeby ktoś był w tej chwili zainteresowany zamieszkaniem w tym regionie. Nawet gdy ktoś chciał sprzedać mieszkanie, to ile ono mogłoby być warte? Mieszkań i samochodów raczej więc nie sprzedawano, ale prawdą jest, że ludzie rezygnowali z pracy, wiedząc już o planie ich ewakuacji.
- Jak ci ludzie przetrwali dni w sytuacji, gdy termin ewakuacji był stale oddalany?
- Z pewnością jest to problem... Powiem jednak szczerze, że jako Polacy w Donbasie od lat jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że nie mamy regularnych dopływów środków. Gospodarujemy tym, co mamy, w bardzo ostrożny sposób. I jesteśmy wdzięczni za pomoc materialną, jaką dostajemy z Polski. Nią również gospodarujemy rozsądnie.
- Jaka była pierwsza myśl pani i pani znajomych na wieść, że Polska może pomóc rodakom mieszkającym na terenach objętych walkami?
- To jest po prostu możliwość uratowania życia. Życie w strefie wojny nie oznacza życia w pełni. Polacy znaleźli się też pomiędzy agresją i planami stworzenia na tych terenach państwa rosyjskiego i prawosławnego z jednej strony a ukraińskim nacjonalizmem z drugiej. Nie jesteśmy ani Rosjanami, ani nie wyznajemy prawosławia. Dlatego każdy z nas chciałby się znaleźć jednak bliżej ludzi o mentalności podobnej do naszej.
- Plany ewakuacji ogłoszono jakiś czas temu. Jak wyglądały przygotowania do niej w praktyce?
- Ludzie przede wszystkim myślą o tym, co mają ze sobą zabrać. Pakują się. Potem czekają. Nie jestem też wcale pewna, czy ludzie, którzy skorzystają z możliwości ewakuacji, zostaną już w Polsce na stałe. Z pewnością będą i tacy, ale część będzie chciała wrócić do swoich domów, gdy wojna już się skończy. Chcę jednak podkreślić, że jesteśmy bardzo wdzięczni Polsce za to, że o nas pamięta i zdecydowała się na ten gest dobrej woli, który widzimy. Za chęć uratowania od wojny tych, którzy są na tym terenie.
- Ostatnie dni to także święta Bożego Narodzenia spędzone przez was na terenie konfliktu. Jak one wyglądały?
- Święta Bożego Narodzenia dotyczyły na tych ziemiach tylko Polaków, katolików. Na szczęście mieliśmy święta i wyglądały one prawie tak samo jak zwykle. Prawie, bo ze względu na godzinę policyjną były przeniesione na nieco wcześniejszą porę, np. msza święta zaczynała się już o godzinie 17.
- A jak wygląda dzień powszedni w tej zagrożonej strefie?
- Co ciekawe, taki prosty instynkt zachowania życia już jakoś wygasł wśród ludzi. Można to zauważyć np. w dniach, w których widzimy prowadzony ostrzał artyleryjski. Teraz ludzie zwracają już na to mniej uwagi, jak zwykle z rana jadą do pracy, w której spędzają cały dzień, a potem wracają do domu. To, co rzuca się w oczy, to niewielka liczba dzieci, jakie pozostały w tym rejonie. Niewiele jest też młodzieży. Rodzice powywozili dzieci gdzieś poza granice tej strefy, poza zagrożony obszar. Ale dorośli, jeśli nie stracili pracy, nadal do niej chodzą i starają się w dalszym ciągu jakoś utrzymać swoje rodziny. Jednak jest to trudne zadanie, np. z powodu problemów z terminowym otrzymywaniem pensji. Ale jednak ta praca coś ludziom daje.
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail