O tej tragicznej śmierci mówi już cały świat. I zastanawia się, czy nie jest to kolejny nieuzasadniony akt agresji ze strony policji. W sobotę przed północą Justine Damond (Ruszczyk) wykręciła alarmowy numer, by zgłosić, że za jej posesją w Minneapolis, gdzie mieszkała razem z przyszłym mężem i pasierbem, dzieje się coś niepokojącego. Radiowóz podjechał pod dom. I stanął z tyłu budynku, gdzie czekała na nich Justine, ubrana już w nocną piżamę.
Z relacji lokalnych mediów powołujących się na świadków wynika, że kobieta podeszła do radiowozu, by porozmawiać z siedzącym za kierownicą funkcjonariuszem. Wtedy drugi z policjantów zaczął strzelać. 40-latka zginęła na miejscu.
Policja nie podaje jeszcze szczegółów zajścia. Niemniej wiadomo już, że kamery - w samochodzie i przy mundurach - nie działały, choć powinny. - Moja mama nie żyje, bo policjant bez powodu do niej strzelił. To ona wzywała pomoc! Zaalarmowała policję, bo była zaniepokojona tym, co się działo obok domu i dlatego ją zabili?! - żalił się lokalnym mediom Zach Damond, niedoszły pasierb Justine. - Domagam się odpowiedzi i proszę wszystkich o wsparcie. Już dość z tą policyjną przemocą! - apelował.
Justine Ruszczyk używała nazwiska Damond - swojego narzeczonego Dona Damonda (50 l.), z którym mieszkała i z którym w sierpniu miała się pobrać. Do Stanów przybyła z Australii. Pracowała jako instruktorka jogi.