Miało być wielkie święto demokracji, a jest jej wielki kryzys. Nigdy wcześniej w dziejach USA urzędujący prezydent nie zakwestionował publicznie podstawowych zasad demokratycznego głosowania, a teraz nie dość, że tak się stało, to jeszcze rzesze jego zwolenników ruszyły na ulice. W miastach dochodzi do demonstracji i starć, a wszystko przez wypowiedź Trumpa, który ogłosił się prawdziwym zwycięzcą wyborów, kazał przerwać liczenie głosów i stwierdził, że wybory sfałszowano. - Prowadziłem w kluczowych stanach, potem w magiczny sposób przewaga zniknęła – mówi Trump, sugerując, że ktoś podkłada sfałszowane karty z głosami na Bidena.
- Może to głosy z Marsa, Kanady lub oddane przez zmarłych – wtóruje mu osobisty prawnik Rudy Giuliani. Przewaga Bidena rośnie, ma on 253 głosy elektorskie, Trump 213. Prezydent pozwał stany Pensylwania, Michigan, Nevada czy Georgia, powołując się na nieprzejrzystość wyborów i żądając większej ilości republikańskich obserwatorów. Podczas starć zatrzymano dziesiątki osób, w tym 50 w Nowym Jorku. Trump nie przedstawił póki co dowodów na prawdziwość swoich oskarżeń.