- W jakich okolicznościach zetknęła się pani z Domem Ronalda McDonalda?
- Dowiedzieliśmy się od pielęgniarki oddziałowej w szpitalu w Krakowie-Prokocimiu, gdzie leżał nasz synek. Pierwszeństwo do skorzystania z domu mają rodzice dzieci z problemami onkologicznymi i hematologicznymi. U nas był inny problem.
- Mieszkają państwo w Białymstoku. Jak to się stało, że znaleźliście się z dzieckiem w szpitalu w Krakowie?
- Byłam w siódmym miesiącu ciąży, gdy razem z mężem i 2,5–letnim synkiem Adasiem pojechaliśmy na wakacje do Zakopanego, 650 km od domu. Po kilku dniach bardzo źle się poczułam i trafiłam do szpitala. Rozpoczął się poród. Tomuś – tak ma na imię nasz synek - urodził się bez żadnych oznak życia... Kilka godzin później został przetransportowany do szpitala w Krakowie-Prokocimiu. Tam zaczęła się walka o jego życie. Widziałam go tylko kilka sekund. Nie mogłam się przytulić, pocałować, pożegnać... Serce matki w takich chwilach rozpada się na kawałki. W Krakowie pozwolono nam bywać u synka trzy godziny dziennie. Wiedzieliśmy, że spędzi tam wiele tygodni i nie ma szans na przetransportowanie go bliżej domu. Zaczęliśmy poszukiwać noclegu w Krakowie. To było bardzo trudne. A znalezienie takiego miejsca, w którym moglibyśmy mieszkać razem z 2,5-letnim dzieckiem, graniczyło z cudem. Z bólem serca odesłaliśmy Adasia do dziadków. Wiedziałam, że dziadkowie go kochają i dobrze o niego dbają, ale synek tęsknił za nami tak bardzo, że przestał spać w nocy, nie chciał z nami rozmawiać, działo się coś niepokojącego. Ja też nie mogłam zostać sama w Krakowie, bo po porodzie miałam problemy zdrowotne i mąż musiał się mną opiekować.
- Dramat! Jak sobie państwo poradzili w tej bardzo trudnej sytuacji?
- Właśnie wtedy pielęgniarka oddziałowa z oddziału intensywnej terapii noworodka, widząc jak się miotamy, powiedziała nam o Domu Ronalda McDonalda. Wypełniliśmy zgłoszenie. Nie wierzyliśmy w to, że nam pomogą, bo Tomuś nie był przecież dzieckiem chorującym onkologiczne. A jednak nas przyjęli! I nikt nie robił problemu, gdy nasz pobyt się przedłużył, bo Tomuś miał typowo wcześniacze problemy. Ostatecznie spędziliśmy tam ponad trzy miesiące! Na szczęście nasz Tomuś wygrał walkę z problemem wczesnych narodzin, choć wielokrotnie prosiliśmy Boga, by go z nami zostawił. Były momenty kryzysowe, zwątpienie. Zdarzało się, że w nocy biegliśmy do szpitala, bo coś się działo, następowało nagłe pogorszenie, a chcieliśmy się z nim pożegnać... Teraz jest już zdrowym chłopcem, ma rok i dwa miesiące. Jesteśmy pod opieką kilku poradni, ale wszystko idzie ku dobremu. Właśnie teraz stawia swoje pierwsze samodzielne kroki!
- Jak pani wspomina sam pobyt w Domu Ronalda McDonalda?
- Dom Ronalda McDonalda to niesamowite miejsce. Mówi się o nim „dom poza domem” i nie jest to puste określenie. Mieszkaliśmy tam we trójkę, z mężem i starszym synkiem. Dom wyposażony jest we wszystko, co jest niezbędne w codziennym życiu. Każda rodzina dostaje bezpłatnie oddzielny, komfortowy pokój z łazienką. Część wspólna w domu to pralnia, suszarnia, miejsce do prasowania, kuchnia, jadalnia, czytelnia, a nawet jest pokój zabaw dla dzieci. Nie my jedni mieszkaliśmy w tym domu z dzieckiem. Często rodzice zabierają ze sobą rodzeństwo chorych dzieci, choćby dlatego, że nie mają go z kim zostawić. I nawet te dzieci mogą się tam odnaleźć!
- Od wielu rodziców słyszałam, że ważne jest także wsparcie, którego rodzice udzielają sobie wzajemnie...
- Tak, ja też tego doświadczyłam. Działalność tego domu w ogóle polega na pomocy rodzicom w trudnym dla nich czasie. Mają gdzie się wyspać, odpocząć psychicznie od przykrości, które ich spotykają, przygotować jedzenie, zrobić pranie, ale także spędzić chwile z innymi. To również bardzo pomaga. W tym domu wszyscy są dla siebie życzliwi. Każdy z chęcią wysłuchuje, tym samym wspiera innych w tych ciężkich chwilach, w momentach zwątpienia. Po kolacji rodzice się schodzą, każdy opowiada o dniu spędzonym w szpitalu. Byli rodzice szczęśliwi, którzy przychodzili z uśmiechem na twarzy, ale byli też tacy, którzy chodzili ze łzami w oczach. Poznałam też kilka osób, którzy mieli problem – jak ja – z maleńkimi dziećmi. Mocno to wszystko przeżywali. Były wspólne tematy, już nie tylko o chorych dzieciach, ale tak ogólnie, o życiu. To pozwalało przetrwać. Bo Dom Ronalda McDonalda tworzą ludzie. Działa tam również wolontariat. Przychodzą osoby w różnym wieku. Niektórzy nawet kilka razy w tygodniu. Sprzątają, prasują, ale też pocieszają. Pomagają z sercem.
Szczerze zachęcam wszystkich, którzy zastanawiają się, na co przeznaczyć 1 procent swojego podatku, by przekazali go na Dom Ronalda McDonalda. Zachęcam nie tylko dlatego, że korzystałam z dobroci jednego z nich, tylko dlatego, że byłam i widziałam, jak bardzo takie miejsce jest potrzebne.
Wspomóż Fundację Ronalda McDonalda
Fundacja Ronalda McDonalda jest organizacją pożytku publicznego, zatem każdy podatnik może przekazać jej swój 1 procent podatku. Rozliczając się z urzędem skarbowym wpisujemy numer KRS 0000 10 54 50.
Emeryci i renciści mogą przekazać 1 procent podatku wypełniając formularz PIT-OP. Nie muszą składać całego zeznania podatkowego.