Gdyby było powszechne zainteresowanie szczepieniami przeciwko C-19, co najmniej na poziomie 70 proc., to zapewne nie proponowano by tak radykalnych rozwiązań. Tymczasem szczepić się chce maksymalnie, jak wynika z badań, mniej niż połowa obywateli, a nie brakuje sondaży, w których zainteresowanych jest jeszcze mniej. Nie powinny więc dziwić głosy lekarzy nawołujących do radykalnych działań wobec tych, którzy nie zaszczepią się. „Jeśli ktoś mimo braku przeciwwskazań nie będzie chciał się zaszczepić przeciwko COVID-19, to powinien ponosić odpowiedzialność finansową za ewentualne leczenie” – mówił „Gazecie Wyborczej” prof. dr hab. n. med. Jarosław Drobnik, naczelny epidemiolog Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu. Profesor idzie dalej. Uważa, że dla niektórych grup zawodowych szczepienia przeciwko C-19 powinny być obowiązkowe, przede wszystkim wśród pracowników ochrony zdrowia. Prof. Drobnika przebija Lewica, która twierdzi, że to szczepienia powinno być obowiązkowe dla wszystkich.
Obecnie jedynym szczepieniem obowiązkowym dla lekarzy jest to przeciwko wirusowemu zapaleniu wątroby typu B (WZW B). Zaledwie 6 proc. personelu medycznego szczepi się przeciwko grypie (w USA – 86 proc., a w UE – co trzeci pracownik medyczny). Zwolenniczką obowiązkowych szczepień (przeciwko grypie) jest ich gorąca propagatorka prof. Lidia B. Brydak, która z koncepcją „nie szczepisz się, chorujesz, płacisz” wystąpiła kilka lat przed prof. Drobnikiem. W 2017 r. mówiła: „Jeżeli ktoś ma odwagę wystąpić przeciw szczepieniom, to niech będzie konsekwentny. Jeżeli stanie się coś niedobrego i dojdzie powikłań po chorobie, niech wyjmie pieniądze z kieszeni i zapłaci”. Tylko, że wówczas był to adresowane do antyszczepionkowców, a dziś do szczepienia przeciwko covidowi nie tylko oni nie są przekonani. W lipcu 2020 r. znany z mediów wrocławski zakaźnik prof. Krzysztof Simon stwierdził: „Każdy może decydować, czy się szczepić, ale musi w związku z tym podjąć ryzyko, że jak zachoruje, to sam płaci za leczenie”.
– Z medycznego punktu widzenia takie głosy mają podstawy racjonalne. Chodzi o to, by ludzie szczepili się, bo wtedy będzie mniej zachorowań i ich przebieg kliniczny będzie zredukowany. Mam jednak wątpliwości, czy jest to skuteczny sposób propagowania szczepień. Nie tylko dlatego, że nie jest, z wielu względów, do zrealizowania. Poza tym przykład powinien iść z góry, a nie raczej nie idzie – zauważa śląski lekarz rodzinny (szczepi się przeciwko grypie) wolący zachować anonimowość. Przedstawione wyżej koncepcje od kilku lat są przedmiotem dyskusji w środowisku medycznym. Idzie w niej, jak promować postawy prozdrowotne.
Za najprostsze rozwiązanie uchodzi takie, które sprowadza się do podniesienia stawki bazowej składki zdrowotnej lub jej obniżenia. W drugim przypadku sprawa jest względnie przejrzysta i zgodna z prawem. Skoro się szczepisz, korzystasz z programów profilaktycznych itp., to można składkę obniżyć. Nie stoi to w sprzeczności z prawem. W odwrotnym przypadku już tak nie jest. Bo czym różniłoby się opłacenie kosztów leczenia przez antyszczepionkowca od obciążenia tym samym, dla przykładu, narkomanów i alkoholików? Gdzie równość wobec prawa, przestrzeganie Konstytucji itd. Przed rządem, ale także i przed lekarzami, rysuje się więc wielkie zadanie: jak zachęcić społeczeństwo do szczepienia się przeciwko COVID-19 nie używając „kija”?