Jerzy Pieniążek, dr n.med.

i

Autor: Andrzej Bęben

MOCNE!!! Od pół roku walczy na froncie z pandemią. TAKIEGO wywiadu jeszcze nie czytałeś!

2020-10-09 16:16

Na początku był strach. I miał wielkie oczy. Bo to była bojaźń przed nieznanym. Po ponad sześciu miesiącach jest ostrożność wynikająca z nabytego doświadczenia z „frontu walki z koronawirusem”. – Nie wolno popadać w rutynę i nie można histeryzować, nie można ludzi zastraszać, ale wszyscy musimy być rozsądni – uważa dr n. med. JERZY PIENIĄŻEK, dyrektor Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego nr 4 w Bytomiu.

„Super Express”: – Jak Pan się czuje po siedmiu miesiącach stanu nadzwyczajnego, na froncie?

Jerzy Pieniążek: – Zmęczony jestem. Schudłem siedem kilogramów. Zarządzam dużym szpitalem, zatrudniającym 1,3 tys. pracowników. Czuję się niesłychanie odpowiedzialny, za to co dzieje się w szpitalu. Jak pan mówi o froncie, to powiem, że w wojsku najważniejsza jest informacja. W naszym przypadku chodzi o informację, czy i który z naszych pracowników jest zarażony wirusem SARS-CoV-2. I takie informacje otrzymujemy bardzo szybko od laboratorium, z którymi współpracujemy. Jak już posługujemy się militarnym nazewnictwem, to po tych sześciu miesiącach powiem tak: to była wojna i nadal trwa. Przez te pół roku uczyliśmy się prowadzić tę wojnę. Wiemy teraz więcej niż kilka miesięcy temu.

– Zaczynaliście od...

– Zera. Nic, albo niewiele, wiedzieliśmy o nowym zagrożeniu. W pierwszych dniach wojny, muszę się przyznać, że pochodzę z rodziny wojskowej, najgorszy jest strach przed nieznanym! Tego uczą na każdej uczelni wojskowej. W szpitalu, którym kieruję, też baliśmy się! Pan nawet nie wyobraża sobie, jak bardzo baliśmy się. Teraz trochę zapomnieliśmy o tych pierwszych dniach, tygodniach wojny.

– Żołnierze na wojnie też się boją. W filmach mniej...

– Prawda. Nas, pracowników ten strach paraliżował. Proszę sobie wyobrazić, że w pierwszym miesiącu trwania epidemii w szpitalu nie miałem prawie pół tysiąca pracowników. Ludzie wówczas, w całej Polsce, różnie reagowali na nową sytuację. Nie można jej oceniać z dzisiejszej perspektywy. Nie można z niej oceniać zachowania ludzi, bo tak niektórzy reagują na wojnę...

– To były ciężkie dni. Tak to bywa na początku wojny.

– Był strach i paraliż działania, bo nie wiedzieliśmy z czym przyszło nam walczyć. Dopiero wówczas, gdy poznawaliśmy przeciwnika, gdy pojawiały się informacje o nim, strach popuszczał, ale nie ustępował.

Epidemia koronawirusa we Włoszech spowodowała obniżenie emisji dwutlenku węgla

– „Wojsko” nie wiedziało, czy jest zarażone i bezobjawowe?

– Z Ministerstwa Zdrowia płynęły takie informacje: nie robić badań przesiewowych wśród pracowników placówek ochrony zdrowia. Takie były wytyczne. A ja postanowiłem robić te badania! I zaczęło się. Nawet nie chcę mówić, jak oceniono tę decyzję. Nie były to, dla mnie, przyjemne oceny. Wróćmy jednak do początków wojny... W pierwszym dniu założyłem bazę dowodzenia w szpitalu, w jednym miejscu. Do niej spływały wszystkie informacje i na ich podstawie wydawane były odpowiednie polecenia. Wprowadziliśmy zabezpieczenie ochronne w rodzaju dezynfekcji, masek ochronnych, rękawiczek itp. oraz bardziej złożone, zwane barierowymi.

– A co to takiego?

– Na przykład specjalne kombinezony, które powstały kiedyś z przeznaczeniem do działania w warunkach zagrożenia wirusem Ebola. Są skuteczne, ale i bardzo drogie. W czymś takim podchodziliśmy do pacjenta, kiedy była już pewność, że jest zarażony i jest nosicielem SARS-CoV-2. Opierając się na wzorach wojskowych wprowadziliśmy u nas od razu podział pacjentów na zielonych, żółtych i czerwonych. Nie mamy SOR-u, tylko izbę przyjęć działającą na zasadzie SOR-u. Mamy coś, co w czasie epidemii, sprawia jeszcze większe problemy, z którymi trzeba sobie poradzić. Mamy stację dializ, która musi działać bez względu na sytuację. To 60 dializ dziennie. Każdy z pacjentów ma robione badania, wymaz, jest kierowany na tzw. salę żółtą, tam czeka na wynik z laboratorium. Dostajemy go bardzo szybko. I dopiero wówczas dializujemy pacjenta. Gdy test daje wynik pozytywny, to jest on dializowany z zastosowaniem barierowych środków ochrony.

– Dużo pracowników „chwyciło” wirusa?

– W szpitalu przebadano nie tylko jego pracowników, nie tylko pracujących w kawiarni, ale nawet obsługę przyszpitalnego straganu, bo przecież tam też dochodzi do kontaktów z pacjentami i personelem szpitala. Przez to „szaleństwo” naszych badań, które wprowadziłem, choć wprowadzać ich nie mogłem, wiem od początku, ilu pracowników zaraziło się: 52 osoby, ale to nie byli chorzy, tylko zarażeni! W tej grupie były trzy osoby, które miały objawy COVID-19. Nikt z tych 52 osób nie wymagał respiratora!

– A w stacji dializ?

– Jak przebadaliśmy pacjentów szybkimi i wyjątkowo czułymi testami, których wyników sanepid nie uznaje, to ze 156 testowanych wyszło nam 17 „pozytywnych”. Po weryfikacji zostało 7 pacjentów ze zdiagnozowaną obecnością koronawirusa.

– Nie boją się śmiertelnego zagrożenia?

– Nie popadamy w rutynę. Te zgony, o których się mówi w związku z epidemią, to w większości przypadków nie były spowodowane samym wirusem. Najczęściej umierały osoby mające tzw. schorzenia współistniejące. Czy koronawirus przyczynił się do śmierci takich osób? W wielu przypadkach bardzo, bo tak się przyczynił, że te schorzenia pogłębił. W moim szpitalu miałem w czasie epidemii dwa zgony pacjentów zakażonych koronawirusem. Oni jednak nie umarli z powodu COVID-19. Oni umarli na zupełnie inne schorzenia. Bo jeżeli mieliśmy 84-letnią pacjentkę, po czwartym zawale, nosicielkę bez jakichkolwiek objawów, to przecież nie mogę stwierdzić, że ta kobieta zmarła z powodu SARS-CoV-2/COVID-19… Nie uważam, by trzeba było wywoływać histerię. Czy jest ona potrzebna? Rozmawiałem z kolegami z Bergamo o tym, to powiedzieli krótko: trzeba ludzi wystraszyć, bo jak się wystraszą, to będą się pilnować. Dlatego bardzo się cieszę, że w Polsce zaczęto myć ręce, nie tylko wieczorem, przed spaniem.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki

Najnowsze artykuły