W tych czasach nie tylko nie było internetu, mediów społecznościowych, ale i wolności słowa. W styczniu 1968 r. wykryto u nas pierwsze zachorowania. Władza ludowa wiedziała, że kolejna epidemia bardzo groźnego wirusa grypy grasuje już w Europie. Nie mówiono o tym, tak samo jak nie informowano o pierwszych zachorowaniach w Polsce. Nie podejmowano jakichkolwiek działań profilaktycznych. Władza przestała udawać, że grypa to problem kapitalistycznego Zachodu, gdy zachorowań było tak dużo, że 20 stycznia w stolicy ogłoszono stan epidemii. Dwa dni później uczyniono to w Łodzi, a następnie w Poznaniu. W ramach działań przeciwepidemicznych odwoływano imprezy sportowe i kulturalne.
Nie wprowadzono tego, co dziś nazywa się lockdownem, bo w gruncie rzeczy doszło do paraliżu gospodarki. W szczytowym okresie epidemii absencja w zakładach pracy sięgała 80 proc. Lekarze zalecali chorym mogącym dochodzić do zdrowia w domach przyjmowanie polopiryny (polskiego odpowiednika aspiryny), calcipiryny, isochiny, pyramidonu oraz witaminy C i preparatów ją zawierających. Wkrótce zabrakło tych leków w aptekach. Epidemia trwała przez trzy kolejne lata, a właściwie trzy sezony grypowe w okresach zimowych. W sumie w latach 1969-1971 na grypę A2 Hongkong 68 zapadło w Polsce 19 proc. populacji, z czego 25 tys. zmarło z powodu powikłań, głównie zapalenia płuc i niewydolności krążenia.
Pandemię wywołał wirus grypy A (H3N2). Po raz pierwszy odnotowano to w Stanach Zjednoczonych we wrześniu 1968 r. Szacuje się, doprowadziła ona do śmierci miliona osób (z czego 100 tys. w USA). To wielokroć mniej niż słynna grypa hiszpanka (1918-1920). Teraz problemem świata jest SARS-CoV-2/COVID-19. Nie oznacza to, że epidemie grypy to przeszłość. Zdaniem immunologa dr. Pawła Grzesiowskiego pojawienie się wirusa pandemicznego jest jedynie kwestią czasu, a nie pytania, czy w ogóle do tego dojdzie. A to dlatego, że wirus grypy mutuje w taki sposób, że co 100-150 lat pojawia się szczep pandemiczny, czyli taki, który może zaatakować dużo ludzi w krótkim czasie.