„Super Express”: – Okrągłą, 35. rocznicę mamy w polskiej medycynie. Porozmawiamy?
Marian Zembala: – Oczywiście, dziękuję panu i zespołowi SE za pamięć. Tak, 5 listopada minie 45 lat od pierwszego udanego przeszczepu serca dokonanego w Polsce pod kierownictwem nieodżałowanej pamięci Zbigniewa Religi. Zacznijmy te wspomnienia od wyjaśnienia: Religa był związany z Warszawą i dlatego przyjechał do Zabrza, bo w stolicy nie był w stanie doprowadzić do transplantacji serca. Takie wtedy były czas. Religa, wulkan pozytywnej energii, szukał wyjścia z tej sytuacji. Wtedy pracowałem na Uniwersytecie w Utrechcie, w Holandii. Religa napisał do mnie list, a w nim: „Marianie, zapraszam cię do Zabrza, powstaje najsilniejszy zespół w Polsce...”. Zapewnił mnie, że nasze wcześniej omawiane plany, dotyczące transplantacji serca, się udadzą. Religa liczył na mnie, bo wiedział, że przez cztery lata „terminowałem” u sław kardiochirurgii.
– Pan był w Holandii i miał się udać na dłużej do RPA. Łatwo było wybrać między zaproszeniem do pracy w Kapsztadzie a w Zabrzu?
– Szybko ją podjąłem. W tym czasie żona była w zaawansowanej ciąży, mieszkała we Wrocławiu. Planowaliśmy wcześniej, że wyjedziemy do Kapsztadu, znałem Christiaana Barnarda...
– Który jako pierwszy w świecie, w 1967 r. przeprowadził transplantację ludzkiego serca...
– Tak, ale plany zmieniły się. Powiedziałem do żony: dostałem zaproszenie od prof. Religi, jemu ufam, ten człowiek w Polsce zrobi dobre rzeczy. To bardzo dobry pomysł – odpowiedziała, bo żona nie bardzo chciała przenosić się do Kapsztadu.
– I w ten sposób z Dolnego Śląska przenieśliście się na Górny. Do przeszczepu potrzeby jest dawca i biorca. Jak wybrano biorcę?
Wybór padł na 62-letniego Józefa Krawczyka, był na czele pilnej listy potencjalnych kandydatów, między innymi dlatego, że jego stan zdrowia znacznie się pogarszał.
– Bez przeszczepu umarłby?
– Tak. Powiedziano nam podczas konsultacji: jeżeli wy go nie uratujecie, to nikt w Polsce go nie uratuje. Jak go uratować? - zapytał Religa. I w odpowiedzi usłyszał: transplantacją serca. Decyzja został podjęta szybko, bo Religa należał do ludzi czynu, nie cedował decyzji na innych, tego wymagał ode mnie, od Andrzeja Bochenka i od wszystkich współpracowników. Religa dostał wtedy telegram od prof. Jana Molla... On był pierwszym w Polsce kardiochirurgiem, który w 1969 r. podjął próbę przeszczepienia serca... I w tym telegramie napisał „Zbyszku, nie poddawajcie się, nie patrz na to, co inni mówią, tylko róbcie, róbcie”. I to był dla zespołu swego rodzaju doping. Religa był rozpromieniony.
– I gotowy do podjęcia wyzwania?
– Tak. Zmobilizował zespół maksymalnie. Powiedziane zostało, że jak tylko będzie dawca serca spełniający kryteria śmierci mózgu, to zrobimy przeszczep. Gdy padło hasło „jest dawca”, zaczęliśmy. Religa precyzyjnie rozdzielił w zespole role. Przyjęliśmy je, rozpracowywaliśmy je, nie powiem, z duszą na ramieniu...
– Profesorze, tak szczerze – przystępowaliście do tej pionierskiej operacji z pełnym przekonaniem o jej powodzeniu?
– Niech pan pokaże lekarza, który może powiedzieć, że ma stuprocentową pewność. Jednak przyświecały nam słowa Molla, zacytuję z pamięci: „Chory, który podpisuje zgodę na operację, skąd ma wiedzieć, czy operacja będzie skuteczna i jakie są szanse przeżycia? To odpowiedzialność chirurga i zespołu, którym kieruje. Przed tym nie da się uciec”. Te słowa były dla nas dewizą. Mnie one do dziś towarzyszą. Nikt z nas nie wiele razy nie asystował do przeszczepów, wierzyliśmy Relidze iw niego. On do tej operacji przygotowywał się jak tylko mógł najlepiej, a poza tym już wtedy był doskonałym chirurgiem.
– Zapadła decyzja: przeszczepiamy. I co się wówczas działo?
– Moim obowiązkiem było porozmawiać z rodziną biorcy i z nim samym. Znałem dobrze Krawczyków z podczęstochowskich Krzepic. Zabrałem Krawczyka i przywiozłem go do Zabrza... Byłem w zespole, z Bogusławem Ryfińskim, odpowiedzialny za pobranie serca od dawcy. Religa był odpowiedzialny za przeszczep i wszczepiał serce razem z Bochenkiem. Wydawało się nam wówczas, że byliśmy dość dobrze przygotowani. No i mieliśmy poczucie, że robimy coś, co jest bardzo ważne i potrzebne. Gdy Religa wyciął serce biorcy, Józefa Krawczyka, to zobaczyliśmy pustą klatkę piersiową. Chrystus Pan! Do takiego widoku nikt z nas nie był przyzwyczajony. Potem rozpoczęliśmy wszczepianie serca od dawcy, serca pobranego na innym stole, wszystko to odbywało się w jednej sali. I przychodzi moment kulminacyjny, tak dobrze uwieczniony w filmie „Bogowie”: serce zaczyna pracować. Każdy z nas ten fakt przyjął, nie boję się tego powiedzieć, jako swoiste zmartwychwstanie. Oto serce pobrane od zmarłego zaczęło bić w drugim człowieku! Mogliśmy wyłączyć krążenie pozaustrojowe i widzieliśmy, jak nowe serce przejmuje jego rolę. Tak byliśmy pobudzeni tym wszystkim, że nam się spać nie chciało. Potem Religa zarządził, że nie wolno nam wychodzić ze szpitala. Zdzwoniłem do domu, jeszcze do Wrocławia i powiedziałem żonie, że nie wracam, bo to i to. Wszyscy siedzieliśmy na miejscu i czekaliśmy.
– Na co?
– Na to, żeby pacjent się wybudził. Pamiętam, jest piąta rano, Krawczyk otwiera oczy. Potem na moją komendę oddycha głęboko, podnosi jedną rękę i drugą. Dwie godziny później usuwamy rurkę intubacyjną, pacjent zaczyna oddychać sam i może coś powiedzieć. Nie zapomnę nigdy tych słów: „Jezus Maria, Marianku ja żyję!”. Przez moich rodziców, którzy mieszkali, tam gdzie pacjent, powiadomiliśmy jego rodzinę. To była wielka radość zobaczyć, jak operowany zaczął się sam przekładać na boki, gdy usiadł na brzegu łóżka. Byliśmy w amoku szczęścia i wcale się tego nie wstydzę. A Religa rzekł: „Teraz mogę powiedzieć żonie, że spełnił się mój cel życiowy”...
– Chyba nie tylko jego...
– Tak, nas wszystkich również. Żona Andrzeja Bochenka, Krystyna była dziennikarką w Radiu Katowice. Puściła wiadomość w Polskę, uruchomiła inne media. Dziennikarze oczywiście chcieli dostać się do środka. To nie było możliwe, z oczywistych przyczyn. Wyjątek uczyniliśmy dla Stanisława Jakubowskiego, fotografa Centralnej Agencji Fotograficznej. Przebrał się odpowiednio. Zrobił serię zdjęć, poszły w Polskę, poszły w świat.
– Rodzina historycznego pacjenta była pewnie jeszcze bardziej uradowana od was, chirurgów...
– W świat poszła informacja z pełnymi personaliami pacjenta. Rodzina zgodziła się. Modliła się całą noc, żeby nam dobrze poszło. W drugim dniu zaczęły spływać telegramy gratulacyjne. W trzecim dniu po operacji zaczęliśmy pacjenta powolutku, powolutku, karmić. Ale.. ale w trzeciej dobie zaczęła się niewydolność nerek. Trzeba było zastosować leczenie nerkozastępcze, a to nie jest takie proste we wczesnej fazie pooperacyjnej, bo wiąże się z ryzykiem wystąpienia krwawienia. Nasz pacjent zaczął krwawić, niewydolność nerek powiększała się. I co się stało? Cztery godziny później nasz pacjent, Józef Krawczyk, który wcześniej z nami rozmawiał, wymagał ponownej intubacji. Wiedzieliśmy, że nie jest dobrze. Anestezjolog głośno to wyraził. A Religa huknął na niego: „K... mać, jeżeli z takimi słowami tu przychodzisz, to zamilcz”. Proszę pana. Takie wtedy były emocje!
– Było jednak źle z Józefem Krawczykiem.
– W siódmej dobie po operacji straciliśmy naszego pacjenta. Wszyscy byliśmy załamani. Wtedy stało się coś wspaniałego. Przyjeżdżają do nas synowie zmarłego. I mówią nam: „Dziękujemy, że ratowaliście naszego ojca”. Nie mają do nas pretensji, ale dziękują za to, co zrobiliśmy. Religa wtedy do mnie powiedział: „Słyszałeś, oni nam dziękują. Nie musimy niczego się wstydzić, mamy czyste sumienie”. Nasz szef potem pojechał do prosektorium, był świadkiem sekcji. Przjeżdża w środku nocy i zwołuje spotkanie. Wszyscy, lekarze, pielęgniarki, cały zespół wstawia się do szpitala. Po co? Religa mówi nam, że straciliśmy tego pacjenta, ale jeśli jutro będzie dawca, to zaczynamy następną operację. Myśleliśmy, że zwariował. Nie zwariował. Mieliśmy drugiego pacjenta do transplantacji serca. To był 25-letni kierowca spod Wrocławia Zygmunt Chruszcz. Przeszczepiliśmy mu serce w nocy z 12 na 13 listopada 1985 roku...
Źródło: Tych słów nie zapomnę do końca życia: „Jezus Maria, Marianku ja żyję!”