Trafią do tych osób, u których stwierdzono obecność SARS-CoV-2, a skutki tego zarażenia przechodzą bezobjawowo lub skąpoobjawowo, więc kwalifikują się do przebywania w izolacji, a nie hospitalizacji. Pulsoksymetr napalcowy to stosunkowo tanie urządzenie medyczne, kosztuje od 80 do kilkuset złotych. Zakłada się je najczęściej na palec. Nadajnik-czujnik emituje światło czerwone i podczerwone przez naczynia w palcu. Czujnik mierzy stopień pochłaniania emitowanego światła przez krew (zjawisko spektrofotometrii transmisyjnej), co pozwala określić, w jakim stopniu jest ona wysycona tlenem. Pulsoksymetr ustala procentowy udział natlenowanej hemoglobiny w hemoglobinie w ogóle.
Prawidłowy poziom saturacji wynosi pomiędzy 95 a 99 proc. Saturacja na poziomie 94 proc. i niższym to już objaw niedotlenienia. Wynik poniżej 90 proc. świadczy o ciężkiej niewydolności oddechowej (pacjent najczęściej ma tego świadomość nawet bez pomiaru natlenienia krwi. Uwaga: u osób po 74. roku życia oraz u palących saturacja jest niższa niż u niepalących. W szpitalach, domach opieki społecznej itp. używa się także pulsoksymetrów stacjonarnych, a w wojsku – militarnych.
Zastosowanie pulsoksymetrów w działaniach przeciwepidemicznych środowisko medyczne przyjęło z aprobatą: „Tak czy owak bardzo dobre posuniecie. Podstawowe narzędzie decydujące, czy dzwonić po karetkę, czy nie. Szkoda, że nie uruchomiono tego wcześniej. Możliwe, że udałoby się uratować wiele osób, gdyby byli świadomi, że ich krew praktycznie jest galareta a nie płynna ciecz”. Ale także przyjęło jest z pewnymi wątpliwościami: „Fantastycznie, tylko kto będzie to tym ludziom wydawał? I kiedy? Skoro po pozytywnym wyniku sanepid kontaktuje się po kilku dniach. I kto nauczy chorego prawidłowej obsługi żeby wyniki były miarodajne?”. Nie brakuje i takich zastrzeżeń: „Ciekawe kto zarobił na tych pulsoksymetrach? Muszą być ich dziesiątki tysięcy”. Poczekajmy tydzień, zobaczymy, jaki szczegółowy plan w „temacie” stosowania pulsoksymetrów przedstawi nam Ministerstwo Zdrowia.