„Super Express”: Pan uważa, że skuteczny, czyli dający względnie realny wynik, bo w granicach 80 proc. prawdopodobieństwa wykrycia białek koronawirusa, to test RT-PCR, czyli genetyczny, nazywany także molekularnym. Pozostałe dwa będące w użyciu serologiczny i antygenowy to loteria. Tym bardziej, że realny wynik daje test pacjenta, który jest już od co najmniej dnia z objawami C-19. To po co używa się czegoś, co jest tak dokładne, jak alkomat za 20 złotych w porównaniu z alkomatem policyjnym?
Włodzimierz Gut: Przypomnę, że 100-proc. dokładny wynik, czy ktoś jest „pozytywny” czy „negatywny”, to daje bronchoskopia, ale to jest zabieg inwazyjny, wiążący się z tym, że pacjent może nie przeżyć. Jest pęd ku tzw. szybkim testom, bo ludzie chcą wiedzieć, czy są zarażeni, czy nie. Skoro chcą wiedzieć, to biznes wychodzi im naprzeciw. I produkcja takich testów idzie pełną parą, bo dlaczego mieliby nie skorzystać z możliwości zarobienia? Mówiłem i powtórzę: żeby wykryć wirusa, to on musi się namnożyć w dolnych drogach oddechowych, czyli w dole płuc, Zanim on się namnoży, to go nigdzie więcej nie ma. Wirus zaczyna produkować białka i produkuje sam siebie…
To trochę złożone jest…
Nie aż tak, jak się to wydaje. Wirus produkuje sam siebie, czyli dociera do górnej części płuc. Na to potrzeba czasu. Gdy już dotrze do górnych dróg oddechowych, to człowiek robi się, jak to określamy, zakaźny. Wirusa jest tam jeszcze mało, bo trzeba naprawdę dobrej ręki, by pobrać od badanego wartościowy wymaz. Dopiero po dwóch dniach będzie go wystarczająco dużo. I tak jest w przypadku testów genetycznych.
Teraz o testach białkowych, czyli antygenowych, na które teraz jest popyt. Białka pojawią się bardzo późno, a wtedy wirusy będą się bardzo dobrze namnażały. To i wykryjemy je. Taki test porównałby do teściku ciążowego. Test antygenowy pokaże wynik dopiero w 10. dniu od zarażenia, czyli wtedy, kiedy osoba jest już w szpitalu i wiadomo, że nie jest zdrowa. Potem pojawi się odpowiedź na białka, które wyprodukował wirus, czyli przeciwciała. One pojawią się w 14. dniu, czyli wtedy, gdy będzie wiadomo, czy osoba wyjdzie ze szpitala, czy umrze. Ja to nazywam, złośliwie – przyznaję, testem POST MORTEM.
Znaczy się sekcją zwłok?
Albo autopsją. Najłatwiejsze do produkcji i najtańsze są te właśnie testy. To jest produkcja taśmowa, niczym paskowych testów ciążowych. Tylko, pytam się, po co nam taka wiedza, skoro potrzebujemy „przejąć” osobę ZAKAŹNĄ i objąć jego otocznie kwarantanną. Po tym, jak wyzdrowieje, to może sobie kupić test paskowy na obecność przeciwciał, to groszowe wydatki.
OK. Szybko czasem znaczy „dobrze”. Jednak test genowy, „real time”, wymaga czasu.
Wymaga do 48 godzin, jeśli wszystko idzie dobrze i zgodnie z procedurą. To trzydzieści kilka cykli badawczych. Takie testy wykonują specjalne analizatory, kiedyś to robiono „ręcznie”, ale jak dojdzie to pomyłki przy zadawaniu badanego materiału, to test będzie błędny, bo genom, czyli kompletna informacja genetyczna wirusa, ulegnie zniszczeniu. Jak się weźmie za mało komórek, to się nie znajdzie komórek z wirusami. I tu jest ważne, czy pobrało się wymazem odpowiedni materiał. Potem trzeba przeprowadzić badanie na sprawdzenie, czy jest to koronawirus, czy inny, bo ich trochę w Europie mamy. Potem robi się odwrotną czynność… Dobrze, nie będą tego wszystkiego opisywał. Powiem skrótem: ten test ma 80-proc. dokładność, bo proces badania jest wieloraki, a przez co trwa względnie długo. I dlatego wykonawstwo takiego testu winno spoczywać w fachowych rękach.
A z tym różnie bywa, o czym ostatnio można było się przekonać.
Gdy się spojrzy na wyniki dynamiki badań, to są kraje z… ujemnym przyrostem chorych. Jak to ujemnym? Ano, bo to bierze się z tego, że wpierw jakąś grupę zdiagnozowano jako chorych, a potem okazało się, że są zdrowi. To wszystko wskutek błędów popełnionych przy testach na obecność wirusa. Jeżeli w laboratorium nie rozdzieli się każdej czynności, to jest duże prawdopodobieństwo, że co któryś wynik będzie fałszywie dodatni. I dlatego wyniki powinny być weryfikowane po raz drugi.
No to można się załamać. Z jednej strony, jak test jest szybki, to jest niewartościowy, a jak dokładny, to też może być niewartościowy, gdy się jakiś błąd popełni w całej procedurze.
Po co robimy badania? Dla zaspokojenia ciekawości, to robimy, czym chcemy, by coś tam dostać oraz dla zwalczania choroby. W tym ostatnim przypadku odsetek wyników dodatnich nie powinien przekroczyć 10 proc. Jak jest więcej, to należy zamknąć laboratorium. Jeśli się weźmie ilość wykonanych testów i otrzymanych wyników dodatnich, to otrzymuje się tzw. specyficzność laboratorium.
Pana to denerwuje, że jest takie parcie do szybkich testów?
Nie, bo to jest biznes. Można także wykazać się, jak bardzo w danym kraju staramy się, by walczyć z epidemią i po trzecie: ludzie się na rzeczy nie znają, a że są wystraszeni, zastraszeni, to koniecznie chcą, by ich zbadać, nie zdając sobie sprawy „po co i jak?”. Takie szybkie testy są dobre na poprawę samopoczucia tych, którzy im się poddają. Jeśli jakikolwiek test czegokolwiek daje 50 proc. prawdopodobieństwo , to równie dobrze można sobie rzucić monetą.
To na koniec pytanie-mantra: kiedy TO się skończy?
Wtedy, gdy zejdziemy do jednego przypadku zachorowania na milion osób, to nie ma sensu wprowadzać ograniczeń w całym kraju z uwagi na trzydzieści kilka osób. Dla takiej grupki nie rozwala się gospodarki...
Czytaj SUPER EXPRESS bez wychodzenia z domu. Kup bezpiecznie Super Express. KLIKNIJ tutaj.
Polecany artykuł: